Chińskim władzom kilka tygodni temu przedstawiono raport ministerstwa bezpieczeństwa wewnętrznego – donosi agencja Reutera – ostrzegający, że rosnąca na świecie niechęć do Państwa Środka, zwłaszcza ze strony USA, może doprowadzić do konfrontacji. Rządowy ośrodek analityczny stwierdzał, że postrzeganie ChRL jest dziś najgorsze od masakry studentów na pl. Tian′anmen w 1989 r. Dzisiejsze chińskie kierownictwo chciałoby ze wszech miar uniknąć takich skojarzeń.
Dokument, którego treść zrelacjonowały dziennikarzom Reutersa tzw. dobrze poinformowane źródła, miał sygnalizować, że w wyniku wzrostu niechęci do Chin możliwe są działania przeciwne ich strategii gospodarczej (blokowanie inicjatywy Pasa i szlaku) czy regionalnej ekspansji (dostawy broni z USA dla ich sojuszników narażonych na chińską agresję), a nawet konfrontacja zbrojna ze Stanami. Reakcja członków chińskiego politbiura na raport pozostaje nieznana, Pekin oficjalnie zaprzecza jego istnieniu. Ale wzmiankowany dokument nie musi nawet istnieć, by rozwój sytuacji skłaniał do coraz większego niepokoju. Wzajemna wrogość narasta wręcz lawinowo, a pandemia może być doskonałym pretekstem do dalszej eskalacji.
Czytaj też: Skąd się wziął ten wirus? Ufajmy nauce, nie plotkom
Od chwalenia do szturchania
Choć nie tak się to wszystko zapowiadało. Pamiętamy przecież, że gdy Amerykanie dopiero zaczynali sobie zdawać sprawę z rozmiarów nadchodzącego kataklizmu – tak pod względem ofiar, jak skutków gospodarczych – Donald Trump publicznie chwalił Xi Jinpinga za sposób opanowania epidemii i wyrażał mu na Twitterze wielki szacunek. Rozmowa była „bardzo dobra”, a przywódcy mieli „blisko współpracować”. Trump na chwilę przestał mówić o chińskim wirusie, podkreślał za to chińskie dokonania. Ale to było w marcu i wtedy Chiny zdawały się wygrywać zarówno walkę z wirusem, jak i ważniejszą wojnę: o serca i umysły społeczeństw Zachodu.
Kilka tygodni znacznie zmieniło percepcję i jeszcze bardziej narrację, zresztą po obu stronach. Stany i Chiny weszły w ostrą fazę wojny propagandowej, choć nie szczędzą sobie też szturchnięć o charakterze czysto militarnym.
Czytaj też: Dlaczego tak bogaty kraj jak USA nie radzi sobie z Covid-19
Chiny i USA grają w kotka i myszkę?
11 kwietnia, gdy Stany Zjednoczone pogrążały się w epidemii, a Chiny obwieszczały nad nią triumf, lotniskowiec Liaoning wraz z grupą okrętów eskorty po raz pierwszy w historii obrał kurs przez cieśninę Miyako na otwarty Pacyfik. Cieśnina oddziela japońską Okinawę (z amerykańską bazą) od mniejszych wysepek archipelagu Riukiu i Tajwanu, sojusznika USA uznawanego przez Pekin za zbuntowaną prowincję i od lat wskazywanego jako cel agresji, nazywanej w oficjalnym języku „ponownym zjednoczeniem”.
Chińska marynarka wojenna od lat ćwiczy podchody w tym rejonie Morza Wschodniochińskiego, ale po raz pierwszy zdecydowała się na krok tak demonstracyjny. Dlaczego? Najpewniej dlatego, że amerykańskie siły w tym rejonie były w tym czasie dramatycznie osłabione przez koronawirusa. Tydzień wcześniej w trybie nagłym wycofano z rejsu lotniskowiec USS Theodore Roosevelt z ponad stu zakażonymi marynarzami, a doniesienia z największej morskiej bazy USA na Dalekim Wschodzie Yokosuki potwierdzały chorobę u załogi drugiego okrętu klasy Nimitz – USS Ronald Reagan. Pentagon wstrzymał większość aktywności, a wojsku kazał nie ruszać się z baz. Gdy kota nie było, myszy zaczęły harcować – można by powiedzieć, gdyby nie to, że przepychanki na morzach to nie zabawa w kotka i myszkę, a najpoważniejszy z wiszących nad światem konfliktów.
Czytaj też: Zachód walczy z wirusem, a Chiny ruszają z propagandą
Seria incydentów na morzu
Klin wbity między Japonię a Tajwan nie był jedynym ciosem w Amerykanów. Jeszcze w lutym oficjalny protest Waszyngtonu wywołał incydent dużo dalej na południe. Chiński niszczyciel w lutym oświetlił wiązką lasera, mogącą świadczyć o namierzaniu celu, amerykański samolot patrolowy P-8A Posejdon nad wodami międzynarodowymi Morza Filipińskiego. Czujniki Posejdona oczywiście wykryły laser i zidentyfikowały jednostkę, a dyplomaci napisali notę. Reakcji „zbrojnej” nie było jednak żadnej. Chińczycy się więc nie przejęli. Podobny incydent z użyciem lasera miał miejsce wobec jednostki filipińskiej marynarki wojennej.
W innym przypadku Chińczycy po prostu zatopili wietnamską łódź rybacką. Na wodach uznawanych za własne przez Malezję zaczęli z kolei badania dna morskiego z wykorzystaniem uzbrojonej eskorty. Dopiero kumulacja tych zdarzeń zmusiła Amerykanów, by zareagowali z użyciem sił zbrojnych. Na sporny akwen wysłano jedyny dostępny w regionie okręt desantowy USS America, należący do korpusu piechoty morskiej, krążownik i niszczyciel rakietowy, które miały brać udział w ćwiczeniach z Australią. Bombowce B-1B wysłano w morderczą, 32-godzinną misję ostrzegawczą nad Morze Południowochińskie wprost z terytorium USA.
W mediach społecznościowych, ważnej platformie wojny informacyjnej, zaistniał hasztag #FreeAndOpenIndoPacific, zrównujący działania Amerykanów w regionie z wyzwalaniem spod chińskiej dominacji. Twitter zalewają setki zdjęć, filmików i wpisów budujących morale i dających odpór. Jednocześnie amerykańscy dyplomaci z ambasad na całym świecie piszą ostre antychińskie posty. Chińczycy odwdzięczają się równie złośliwymi wpisami i filmikami wyśmiewającymi amerykańskie podejście do kryzysu. A niewzruszona reakcją USA marynarka wojenna Chin na początku maja znowu przeprowadziła lotniskowiec z eskortą przez cieśninę Miyako, tym razem w drodze powrotnej z trwających miesiąc ćwiczeń, pierwszych takich w historii. Bliski amerykańskiej prawicy „The National Interest” ogłosił: Chiny szykują się do wojny. Liberalna „Foreign Policy” stwierdza: konfrontacja na morzu nie upewniła sojuszników Ameryki.
Prof. Daniel Ziblatt dla „Polityki”: Wszystkie dylematy pandemii
Chińska samowola
Morze Południowochińskie od dawna było areną drobnych starć i pokazów siły, a archipelagi wysp Spratly i Paracelskich to dziś prawdopodobnie najbardziej zapalny rejon świata. Choć roszczenia terytorialne zgłaszają do nich niemal wszystkie kraje przybrzeżne, to Chiny zachowują się w sposób najbardziej bezceremonialny. Udowodniły to, ogłaszając w kwietniu utworzenie na obu archipelagach nowych dystryktów administracyjnych podległych prowincji Hajnan, a obejmujących sporne terytoria, co oburzyło Wietnam i Filipiny. W tym ostatnim kraju znany z rządów twardej ręki prezydent Rodrigo Duterte początkowo sympatyzował z chińskim autorytarnym podejściem do kryzysu. Teraz jest jednym z najgłośniejszych krytyków Pekinu.
Ani Filipiny, ani Wietnam, ani Malezja – indywidualnie czy wspólnie – nie są w stanie przeciwstawić się Chinom, które na dość odległym od własnych brzegów basenie wytyczyły czerwoną linię otaczającą niemal wszystkie wyspy i wysepki ważne militarnie, a także rokujące ze względu na znajdujące się pod nimi zasoby. Mało tego, od lat umacniają betonem koralowe rafy, budują pasy startowe i wojskowe zaplecze dla samolotów, radarów i wyrzutni rakiet. Anektują terytorium, stosując taktykę faktów dokonanych, pomału, lecz konsekwentnie czyniąc Morze Południowochińskie strefą chińskiego panowania mimo wyroku trybunału arbitrażowego z 2016 r., stwierdzającego bezprawność roszczeń terytorialnych Pekinu. Do powstrzymania tej samowoli kraje południowo-wschodniej Azji potrzebują kapitana Ameryki. Kłopot w tym, że on walczy z chorobą u siebie w domu i nie wiadomo, czy będzie miał siły i ochotę na więcej.
Czytaj też: USA liczą koszty ewentualnych wojen z Rosją i Chinami
Globalna wojna na słowa
Na razie Ameryka wydała więc Chinom wojnę na słowa. Retoryka używana przez prezydenta, dyplomatów i większość amerykańskich polityków wobec Chin i Chińskiej Partii Komunistycznej przypomina tę z czasów zimnej wojny, ZSRR i KPZR. Z tym że nie chodzi o okres odprężenia i relatywnie łagodny język Reagana wobec Gorbaczowa, a czasy mccartyzmu. Trump już nie „szanuje” Xi Jinpinga, przeciwnie, straszy go dochodzeniem w sprawie wirusa i nasileniem wojny handlowej, jeśli Chiny nie wywiążą się z zobowiązania większych zakupów w USA, uzgodnionego w styczniu w ramach „zawieszenia broni” (jeszcze w marcu skłaniał się odpuścić Pekinowi w związku z pandemią).
Dowódcy wojskowi plączą się już w wypowiedziach, czy mają dowody na pochodzenie wirusa z chińskiego laboratorium. O ile jednak wywiad cywilny odrzuca tę hipotezę, o tyle wojskowy, podległy Pentagonowi – a więc Trumpowi jako głównodowodzącemu – nie wyklucza. Najdalej oczywiście zapędza się jastrzębi sekretarz stanu Mike Pompeo, którego presja na Chiny zaczyna przypominać tę sprzed roku – na Iran. Przypomnijmy: doprowadziła ona do krótkiej, acz intensywnej konfrontacji zbrojnej w styczniu tego roku. Czy taki sam scenariusz rysuje się na froncie chińskim?
Czytaj także: Jak wrócić z pandemii
Trump jest w defensywie, szuka winnego
Trump na pewno chce zrzucić na Chiny winę za nadciągający kryzys, który pozbawia go głównego argumentu na rzecz reelekcji – sukcesu gospodarczego. Przy okazji tłumi znaczną część oskarżeń wobec własnej niefrasobliwości i nieudolności, bo przecież i tak „winne są Chiny”. Z trzeciej strony wspiera swoją strategię powrotu do globalnej rywalizacji, głównie z Chinami, bardzo konkretnym, widocznym dla wszystkich argumentem: to z Państwa Środka nadeszło zagrożenie, musimy je umieć odeprzeć.
Najbliższe miesiące będą dla Trumpa niezwykle trudne, a jest to polityk, którego przywództwo w pierwszej kadencji w zasadzie nie było poddane poważniejszej próbie. Po początkowej fazie kryzysu, gdy zaufanie do prezydenta wzrosło, a Amerykanie wykazywali jedność, dziś powróciły partyjne podziały, a Trump jest znowu w defensywie. W dodatku opozycja się „ogarnęła”, ma mocnego kandydata do prezydentury, a listopadowy wyborczy wtorek będzie nie tylko plebiscytem nad Trumpem i trumpizmem, ale przede wszystkim nad tym, jak jego rząd poradził sobie z epidemią. Dlatego Biały Dom dziś tak bardzo chce przekonać Amerykanów i resztę świata, że wszystko to jest winą, a być może i celowym działaniem Chin.
Czytaj też: Trump na wojnie z gubernatorami. Szuka winnych epidemii
Litania chińskich win
Nie ma przy tym wątpliwości, że są to argumenty w części – może w większości – słuszne. Komunistyczne władze Chin jak ognia bały się epidemii, najpierw u siebie i na lokalnym szczeblu. Strach przed reakcją „góry” paraliżował lokalnych sekretarzy. Dlatego tak długo, w sumie dwa miesiące od pierwszych groźnych sygnałów z Wuhanu, trwało wydostanie się na zewnątrz informacji o nowym zarazku. Wirusowa lawina była już wtedy jednak poza terytorium Chin i świat mógł tylko czekać albo działać.
Amerykanie na pewno nie byli pierwszymi, którzy zadziałali adekwatnie do potencjalnej skali zagrożenia. Dziś słusznie pytają Chińczyków o opóźnienia i fałszerstwa danych, ale próbują w ten sposób przykryć własne spóźnienie i odwrócić uwagę od rozliczenia osób za nie odpowiedzialnych w kraju.
Czytaj też: Polska nie jest koronawirusowym prymusem, jak chciałby PiS
Rozsądek czy wojna?
Jednak konfrontacja zbrojna z Chinami jest jedną z ostatnich rzeczy, której dzisiaj potrzebuje Ameryka. Raczej nie potrzebuje jej też Donald Trump, choć tu wkraczamy w trudno przewidywalny obszar. Począwszy od pytania o strategiczny cel takiej wojny, poprzez zdolność do jej prowadzenia i wygrania, aż do kwestii poparcia walczących z kryzysem Amerykanów dla prezydenta, który by taką awanturę rozpętał lub dał się w nią wciągnąć – same wątpliwości.
Patrząc na sprawy od strony chińskiej, mimo wielkich inwestycji obronnych, widocznych głównie w marynarce wojennej i lotnictwie, pełnej skali wojna z Ameryką wydaje się w tym momencie jeszcze niemożliwa do wygrania (a zatem Chiny w nią nie wejdą, o ile pozostają wierne swej kulturze strategicznej). Obie strony jednak intensywnie modernizują się wojskowo i wyraźnie przygotowują do przyszłego starcia: Chiny inwestują w broń rakietową, w tym hipersoniczną, okręty i samoloty, Ameryka – w systemy rakietowe dużego zasięgu, broń elektroniczną, nowe typy okrętów podwodnych i lotniskowców.
Pandemia. Era nieprzewidywalności
Na dziś to Amerykanie mają większy potencjał tradycyjnej siły ognia i wystarczająco dużą przewagę nowoczesności, by pokonać chińską flotę i lotnictwo w konwencjonalnym starciu militarnym (użycie broni jądrowej daje USA jeszcze większą przewagę, ale uruchamia masę problemów międzynarodowych). Może to u Amerykanów – i to niezależnie od tego, kto zasiada w Białym Domu – rodzić pokusę „załatwienia problemu”, zanim będzie za późno i to Chiny uzyskają niepodważalną przewagę na polu militarnym, ekonomicznym i politycznym. Doświadczenie ostatnich wojen USA uczy jednak, że od decyzji o wejściu do wojny ważniejsza jest strategia wyjścia – a tu niewiadome są tak wielkie jak same Chiny.
Racjonalna analiza wskazywałaby więc na unikanie otwartego konfliktu przy jednoczesnym utrudnianiu Chinom osiągnięcia w pełni mocarstwowej pozycji. Ale XXI w. wszedł w erę nieprzewidywalności i nieracjonalności, a pandemia i jej skutki mogą tak nakręcić emocje, że na rozsądek zabraknie ochoty lub czasu.