„Australia jest jak guma do żucia przyklejona do podeszwy. Czasem trzeba wziąć kamień i ją zeskrobać”. „To otwarta krucjata przeciwko Chinom i chińskim wartościom”. „Chińskie firmy zmniejszą współpracę z Australią, a liczba odwiedzających ją gości i studentów spadnie. Czas to pokaże”. To tylko wybrane cytaty z „Global Times” lub wypowiedzi jego redaktora Hu Xijina z ostatnich dwóch tygodni. Australia stała się dla niego publicznym wrogiem numer jeden.
A to oznacza, że przykaz ataku padł z najwyższych szczebli pekińskiej władzy. „Global Times” to anglojęzyczny, radykalnie prorządowy tabloid, który od dawna jest wykorzystywany przez władze do szerzenia niewyszukanej nacjonalistycznej propagandy w słowach, których dyplomatom nie do końca wypada używać. Choć ci, o czym za chwilę, też przestają się krygować.
Czytaj też: Skąd się wziął ten wirus? Ufajmy nauce, nie plotkom
Groźba Australii, kontra Pekinu
„Wina” Australii to wypowiedź ministry spraw zagranicznych Marise Payne z 20 kwietnia, gdy wezwała do „otwartego i transparentnego” śledztwa w sprawie początków epidemii koronawirusa. Choć w wywiadzie nie padły żadne zarzuty wobec Chin, a departament spraw zagranicznych i handlu (DFAT) wielokrotnie podkreślał potem, że chodzi o zbadanie sprawy, a nie oskarżanie Chin, Pekin uznał to za bezpośredni atak i przystąpił do bezprecedensowej kontrofensywy.
Dla mniejszych państw, zależnych od chińskich inwestycji i turystów, takie szantaże to nic nowego. Sri Lanka, Laos, Pakistan czy nawet Praga, która ośmieliła się podpisać umowę o partnerstwie ze stolicą Tajwanu Tajpej, poznały już smak nieszczególnie zawoalowanych gróźb. Ale w relacjach z większymi potęgami Xi Jinping i jego poplecznicy dotychczas zachowywali przynajmniej nieco większy umiar.
Za gwałtownością reakcji chińskich watażków i propagandystów stoi co najmniej kilka powodów. Po pierwsze, Australia to dla Chin bezpośredni rywal geopolityczny w Azji Południowo-Wschodniej i Oceanii. Po drugie, silnie związana ze Stanami Canberra jest dobrym celem pośrednim w trwającej walce propagandowo-handlowej z administracją Donalda Trumpa. A przede wszystkim Australia jest krajem na tyle dużym i silnym, a równocześnie na tyle zależnym gospodarczo od Chin, że Xi może liczyć na potrzebne mu propagandowe zwycięstwo, które pozwoli wzmocnić osłabioną pandemią pozycję i skonsolidować poparcie nacjonalistów. A przy okazji świadczy o narastającej w Pekinie panice i poczuciu „oblężonej twierdzy”.
Czytaj także: Zachód walczy z wirusem, a Chiny ruszają z propagandą
Australijskie towary na chińskich stołach
Hojne szafowanie kredytami i inwestycjami w potrzebujących gotówki krajach to sprawdzona metoda wciągania w swoją orbitę polityczną – nie zawsze dobrowolnie, o czym przekonali się m.in. rządzący na Sri Lance, gdy Chiny zażądały przejęcia głębokowodnego portu i wojskowego nabrzeża w Kolombo w zamian za umorzenie części długu. W rywalizacji z równorzędnymi partnerami Chinom trudniej stosować tę metodę, ale w przypadku Australii mają akurat dość silną pozycję. Zresztą wprost powiedział o tym ambasador w Canberze Cheng Jingye.
„Ludzie zaczną się zastanawiać, dlaczego mieliby odwiedzać kraj, który nie jest zbytnio przyjazny Chinom. Turyści mogą ponownie przemyśleć swoje decyzje. Rodzice zawahają się, czy to najlepsze miejsce, by wysyłać tam dzieci na uniwersytety. Zwykli Chińczycy zastanowią się, czy pić australijskie wino. Czy jeść australijską wołowinę?” – wyliczał Cheng w rozmowie z „Australian Financial Review”.
W 2018 r. Chiny były największym odbiorcą australijskich towarów, trafiła do nich ponad jedna trzecia całej sprzedaży zagranicznej (87,7 mld dol. amerykańskich). Spośród najważniejszych australijskich towarów eksportowych Chiny kupiły 20 proc. paliw i minerałów (głównie węgla i ropy), 75 proc. rud metali i 28 proc. złota. Ale też 16 proc. mięsa (głównie wołowiny) i 35 proc. wina. Co szósty turysta w Australii to Chińczyk (największa grupa zagranicznych gości). Stanowią też 35 proc. (200 tys.) zagranicznych studentów.
Chiny są w umiarkowanym stopniu zależne od Australii. Pochodzi z niej tylko 5 proc. importu, w tym 6,5 proc. sprowadzanych paliw i tylko 0,5 proc. elektroniki (to dwa główne towary importowane przez Chiny). Jedynie pod względem dostaw rud metali Australię ciężko byłoby zastąpić (ma prawie 40 proc. udziału), choć chińskie huty większość rud pozyskują i tak w kraju.
Pekin ma więc przewagę gospodarczą nad Australią, której nie ma nad Stanami czy Unią. A sama Australia ma wizerunek zachodniej potęgi i często zapomina się, że to jedynie 25-milionowy kraj położony bardzo daleko od wszystkich potencjalnych rynków zbytu i naturalnie ciążący do względnie bliskich Chin.
Czytaj także: Jak wrócić z pandemii
Australijsko-chińskie spory o Oceanię
Choć Canberrę od Pekinu dzieli 9 tys. km (więcej niż Warszawę od Tokio), to między północnym wybrzeżem Australii a chińskim Hainanem jest już „tylko” 4,2 tys. km. A po drodze znajduje się jeden z najbardziej spornych geopolitycznie terenów świata – Morze Południowochińskie oraz oceaniczne wyspy o strategicznym znaczeniu.
Chiny od dawna wzmacniają pozycję w tym regionie na różne sposoby: od nielegalnego budowania sztucznych wysp w obszarze roszczeń innych krajów, przez pożyczki i inwestycje, po niemal mafijne kupowanie państw. W grudniu „Guardian” opisał, jak w 2019 r. Chiny miały oferować politykom z Wysp Salomona po kilkaset tysięcy dolarów łapówek za przegłosowanie zerwania relacji z Tajwanem i uznania rządu w Pekinie jako władzy Chin (były i bardziej oficjalne zapowiedzi wielomilionowych inwestycji). Chiny chcą budować bazę wojskową w archipelagu Vanuatu, przejmować kontrolę nad złożami gazu w Papui Nowej Gwinei, ponoć rozważają odbudowę stacji śledzenia satelitów kosmicznych na Kiribati, którą zarządzały do 2003 r. Władze Kiribati w odpowiedzi zerwały relacje z Pekinem. W zeszłym roku, podobnie jak Wyspy Salomona, znów uznały jednak władze komunistyczne.
Australijczycy co najmniej od końca drugiej wojny światowej automatycznie traktowali Oceanię jako swój obszar wpływu, dzielony z Amerykanami. Mimo teoretycznie antykolonialnych przekonań traktowali słabe wyspiarskie państwa po macoszemu, poczynając od wspierania okupacji Timoru Wschodniego przez Indonezję, by kraść timorską ropę, po wysyłanie uchodźców do obozów koncentracyjnych na Nauru czy w PNG. Chińskie pieniądze dla wielu z tych państw to atrakcyjna alternatywa.
Czytaj też: Wszyscy ustępują Chinom. Aż do granic kompromitacji
Australijczycy się nie dadzą?
Propagandyści Pekinu na próbach zastraszania Australii mogą się jednak przejechać. Mieszkańcy tego kraju wcale bowiem nie postrzegają Chin jako solidnego partnera, przeciwnie. W sondażu Lowy Institute w 2019 r. 68 proc. respondentów uznało, że władze pozwalają na za dużo chińskich inwestycji, a tylko 3 proc. stwierdziło, że powinno ich być więcej. 77 proc. uznało, że Australia powinna odeprzeć chińskie wojskowe działania w Oceanii, a 74 proc. – że kraj jest ogólnie zbyt zależny od Chin.
Chińskim planom na pewno nie sprzyja też to, że w Australii mieszka gigantyczna mniejszość chińska – 650 tys. osób (2,6 proc. mieszkańców) urodziło się w Państwie Środka, a liczba ta nie obejmuje potomków migrantów z wcześniejszych pokoleń. Wielu z nich wyjeżdżało z powodów politycznych lub ekonomicznych i nie pała miłością do reżimu Xi.
Problemem dla Chińczyków może też być koronawirusowe wzmocnienie premiera Scotta Morrisona. Choć jeszcze kilka tygodni temu szef prawicowego rządu był powszechnie krytykowany za antyśrodowiskową politykę i fatalne decyzje w trakcie rekordowej fali pożarów lasów, to względnie sprawna reakcja na kryzys spowodowała wzrost jego poparcia z 41 proc. w połowie marca do 68 proc. pod koniec kwietnia. A Morrison – który wcześniej naraził się Chinom wyrzuceniem Huawei – jednoznacznie poparł już śledztwo w sprawie pandemii.