Podobne demonstracje odbywają się już w kilkunastu stanach. „Twoje zdrowie nie jest ważniejsze od moich praw”, „Wolność zwycięży strach”, „Wolę koronawirusa niż socjalizm” – głoszą protestujący ubrani w koszulki z portretami Trumpa. Tłumaczą dziennikarzom, że zakazy paraliżujące teraz gospodarkę to intryga wymierzona w prezydenta, aby zmniejszyć jego szanse na reelekcję. Sami nie przestrzegają restrykcji, nie noszą masek i stoją jeden obok drugiego w odległościach centymetrowych. W Denver w stanie Colorado, gdzie demonstranci podjechali samochodami pod stanowy Kapitol, próbowali ich zatrzymać lekarze i pielęgniarki w kitlach, pracujący non stop z narażeniem życia. Przywitały ich gniewne okrzyki i pogróżki.
Czytaj też: USA, kraj ludzi źle ubezpieczonych
Trump bierze gubernatorów na celownik
Taki bunt to typowo amerykański fenomen. Mieszkańcy USA – zwłaszcza na głębokim zachodzie, w mniej zurbanizowanym interiorze – gorzej niż Europejczycy znoszą ograniczanie swobód. To ich kulturowe dziedzictwo, ale paliwem protestów są też okoliczności wynikające ze specyfiki gospodarki. Rezultatem elastycznego rynku zatrudnienia – czyli łatwości zwolnień – jest wywołane kryzysem już 18-proc. bezrobocie. To głównie zrozpaczeni ludzie bez pracy plus właściciele bankrutujących drobnych biznesów wyszli na ulice, domagając się przywrócenia normalności.
W swoich tweetach Trump wziął na celownik gubernatorów z Partii Demokratycznej, ale zakazy obowiązują też w zurbanizowanych stanach północy i obu wybrzeży, gdzie często rządzą republikanie. Taktyka prezydenta jest spójna z całym jego stylem rządzenia: podsyca podziały, konflikty i wojnę kulturowo-polityczną, nastawiając jednych przeciwko drugim. Jakby nie potrafił inaczej. Ale jest w tym szaleństwie metoda. Podgrzewając emocje wiernego elektoratu, Trump upewnia się, że zagłosuje w tegorocznych wyborach – niezależnie od tego, w jaki sposób się odbędą (co zależy od stanu epidemii i decyzji władz stanowych). Liczy jednocześnie na to, że wyborcy Bidena będą znacznie bardziej apatyczni. Jeżeli do listopada sytuacja się poprawi, rachuby te mogą się okazać trafne.
Czytaj też: Nie ma już Nowego Jorku. Zaraza po amerykańsku
Donald Trump znów sam sobie przeczy
Mimo pozornego prymitywizmu taktyce Trumpa nie można odmówić wyrafinowania. Wprowadzanie i znoszenie restrykcji należy do kompetencji stanów, a nie władz federalnych. Prezydent najpierw się srożył, że ma „totalną” władzę, jeśli chodzi o zakazy tego rodzaju, a potem musiał przyznać, że to gubernatorzy będą je odwoływać. W ostatni czwartek podkreślił wręcz, że „są w pełni odpowiedzialni”. Po czym kolejnego dnia zaczął podsycać tweetami opór przeciw restrykcjom, nasilający się zwłaszcza tam, gdzie gubernatorzy zdecydowali się na najbardziej konsekwentne posunięcia w walce z zarazą. Niektórzy komentatorzy zarzucili Trumpowi, że „sam sobie przeczy”, ale to oczywiście nic nowego. Jego retoryki nie można analizować jako spójnego, logicznego wywodu, bo służy nie prawdzie, lecz celom politycznym. Z tego punktu widzenia jest skuteczna.
W sporze z gubernatorami Trump gra nadzwyczaj zręcznie. Kiedy mają do niego pretensje, że rząd federalny nie dość im pomaga w walce z Covid-19, prezydent odbija piłeczkę i oświadcza, że sami zawalili sprawę, bo powinni byli zaopatrzyć stany w zapasy masek, respiratorów i odzieży ochronnej dla medyków. Mimo że w sytuacji tak nadzwyczajnej mógł w pełni skorzystać z ustawy o produkcji obronnej z 1950 r. i zmusić przemysł do wytwarzania sprzętu medycznego.
Kiedy gubernatorzy zakazali ludziom wychodzić z domów, zaczął narzekać na negatywne skutki gospodarcze i wezwał do luzowania obostrzeń. Jednocześnie na codziennych konferencjach prasowych on i wtórujący mu wiceprezydent Mike Pence nieustannie przypominają, jak bardzo wzrosła liczba testów i ile miliardów dolarów władze federalne przeznaczyły na pomoc pokiereszowanym podatnikom i przedsiębiorstwom. Nieważne, że jego administracja lekceważyła początkowo zarazę, a pakiet stymulacyjny to owoc wielotygodniowych prac Kongresu.
Brytyjski tygodnik: Bierność Johnsona zabiła tysiące ludzi
Pandemia w USA. Kto zawinił?
Trump nawet nie stwarza pozorów, że w czasie narodowej tragedii stara się jednoczyć kraj. Skrajne upolitycznienie kryzysu, kiedy decydujący głos powinien należeć do ekspertów, dowodzi, że zależy mu głównie na wygraniu wyborów. Służy temu przekonywanie społeczeństwa, że jeśli walka z pandemią nie będzie przynosić efektów – np. nastąpi nawrót choroby albo gospodarka zadołuje gorzej niż podczas Wielkiej Depresji w latach 30. – będzie to wyłącznie wina gubernatorów. Jak zawsze szuka kozła ofiarnego, próbując skanalizować frustrację i gniew Amerykanów. Winni byli już Chińczycy, potem dr Anthony Fauci, a teraz źli gubernatorzy tyrani. Ale jeśli uda się zarazę okiełznać, to głównie jemu, a może nawet tylko jemu będzie należało składać hołdy.
Zachowanie Trumpa nie przysparza mu popularności. Sondażowe notowania, wyższe w pierwszej fazie pandemii w marcu, spadły ostatnio do standardowego poziomu 42–44 proc. 65 proc. Amerykanów zgadza się, że spóźnił się z reakcją na zarazę. Ostateczna ocena zależy jednak od dalszego przebiegu kryzysu i jego polityki w tej sprawie.