Nie strzelajcie do siebie, żeby ranni nie zajmowali łóżek dla zarażonych – zaapelował do mieszkańców Baltimore burmistrz Jack Young. Bo oprócz papieru toaletowego, makaronów i konserw Amerykanie wykupują broń i amunicję. W Los Angeles tak masowo, że miejscowy szeryf Alex Villanueva zapowiedział zamykanie sklepów strzeleckich. Ludzie obawiają się, że pod pretekstem pandemii rząd wprowadzi restrykcje na sprzedaż broni.
Za czasów Donalda Trumpa nie powinni się bać, ale popyt okaże się zrozumiały, jeżeli dojdzie do paniki z braku żywności i górę wezmą emocje. A władze zaczęły wypuszczać tysiące skazanych z więzień, w których zatłoczenie grozi eksplozją koronawirusa. W Alabamie dwaj więźniowie zagrozili samobójstwem, jeśli kaszlący nielegalni imigranci nie znikną z ich celi. W więzieniu na nowojorskim Brooklynie są już pierwsze zachorowania.
Reszta w rękach losu
Nowy Jork to epicentrum zarazy. – Słychać tylko ptaki i wiewiórki, żadnych samochodów – mówi Laurent Delly, przedsiębiorca nieruchomościowy z Harlemu. Biznes stanął, ale Laurent nie traci nadziei: – Jesteśmy twardzi, nie damy się. Kiedyś napiszę wiersz o tych burzliwych dniach. Adrian Karatnycky z Dolnego Manhattanu, nie podziela jego optymizmu: – Nie ma już Nowego Jorku. Nowy Jork to muzyka, sztuka, restauracje, energia i teatr ulicy. To wszystko skończone. Z kolei Magda, emigrantka z Polski, z dnia na dzień straciła pracę w restauracji na Upper East Side. – Dostaliśmy maila w poniedziałek, że możemy jutro odebrać swoje rzeczy. Potem z kadr dowiedzieliśmy się, że nie otrzymamy żadnej pensji, a po dwóch tygodniach skończy się ubezpieczenie – mówi.
Michael Graetzer, gitarzysta zarabiający na życie muzykowaniem i śpiewaniem własnych ballad w knajpach, też nie ma nic do roboty.