Tydzień temu, w niedzielę 15 marca, kiedy cały świat z przerażeniem śledził doniesienia o setkach ofiar koronawirusa we Włoszech i innych krajach, lokalne radio na Guam informowało, że amerykańscy żołnierze testują potężne działo zdolne miotać pociski na 40 mil, czyli dwa razy dalej, niż wynosi dotychczasowy rekord. Na wyspie, która od 1898 r. jest zamorskim terytorium USA – de facto kolonią – są dwie bazy: US Navy (marynarki wojennej) i US Air Force (lotnictwa). Koszarowe życie siłą rzeczy przebija się do mediów – tamtego ranka radiowi prezenterzy analizowali bójkę wszystkich ze wszystkimi, w której kilka dni wcześniej przed dyskoteką w Tumon Bay wzięło udział kilkunastu żołnierzy.
Na północnym skraju wyspy, na nieprzyzwoicie pięknej plaży przy Ritidian Point, dzieci pluskały się w lazurowej lagunie razem z kolorowymi rybami, a ich rodzice szykowali piknik przy muzyce z przenośnych głośników. Wokół – jakby urody było mało – fruwały tysiące dużych, ciemnoniebieskich motyli. Wydawało się, że największym zagrożeniem są orzechy spadające z palm kokosowych, które licznie porastają wyspę, w niektórych miejscach tworząc gęste palmowe lasy.
W poniedziałek 23 marca w Guam jest pierwsza ofiara śmiertelna wirusa, 19 zakażonych i stan wyjątkowy. W przeliczeniu na jednego mieszkańca wyspa jest 10 razy bardziej zainfekowana niż Polska. W czwartek zakażonych jest już 41, w tym czterech amerykańskich żołnierzy.
Czytaj też: Pandemia ogarnia USA. Rząd ma tajny plan działania
O losach Guam decydują dziś mocarstwa
Pierwszymi Europejczykami, którzy na własne oczy zobaczyli Ritidian Point, byli marynarze Ferdynanda Magellana, dowódcy pierwszej wyprawy dookoła świata. Dla nich wyspa była wybawieniem po ponad trzech miesiącach morderczej przeprawy przez Pacyfik, kiedy najpierw jedli suchary z zalęgłymi robakami, potem szczury, które sprzedawali sobie po pół dukata, a na koniec skórzane elementy takielunku, które wcześniej przez kilka dni rozmiękczali w morskiej wodzie. Większość załogi straciła zęby, a kilkudziesięciu marynarzy – życie. „Z ręką na sercu: nie wierzę, żeby taka podróż jak nasza została kiedykolwiek przez kogokolwiek powtórzona” – pisał Antonia Pigafetta, kronikarz wyprawy.
Na Guam marynarze pokrzepili się słodką wodą, rybami i witaminami ukrytymi w orzechach kokosowych. Mogli wyruszyć w dalszą drogę na Wyspy Korzenne, gdzie spodziewali się zdobyć sławę i fortunę.
Co jednak dla przybyszów z Europy było wybawieniem, to dla tubylców, nazywających siebie Czamorro, stało się przekleństwem. Od wizyty Magellana do dzisiaj o ich losach decydują wielkie, odległe o tysiące kilometrów mocarstwa.
Czytaj też: „Płacimy najwyższą cenę”. Włoscy lekarze na wojnie z pandemią
Wirus na wyspie, jeszcze jedna plaga
Teraz też fatum przyszło z zewnątrz – pierwsza zmarła mieszkanka, 68-letnia kobieta, miała kontakt z jednym z turystów. Dwie pierwsze zakażone osoby przyleciały lotem UA189 (United Airlines) z Manili, czyli tym samym rejsem, którym leciałem ja, ale kilka dni wcześniej.
Zaraz po odkryciu pierwszych przypadków lekarze zrzeszeni w Guam Medical Association zaapelowali do pani gubernator Lou Leon Guerrero, żeby natychmiast zamknęła lotnisko. Apel poparli senatorowie. Pani gubernator odparła, że kategorycznie się nie zgadza na pełną izolację wyspy. Zresztą, jak wyjaśniała w lokalnym radiu, nie ma takich uprawnień. Lotnisko może zamknąć tylko federalna agencja ds lotnictwa (FAA).
– Już dawno powinni zamknąć to lotnisko! Czy oni nie oglądają telewizji? Nie widzą, co się dzieje na świecie? Musimy dbać o naszych manamko [starszych ludzi] – mówi potężny mężczyzna z grupki piknikowiczów, których zaczepiam pod palmami na plaży Asan.
Wszyscy są autochtonami i żeby ze mną rozmawiać, muszą przejść na angielski. Czamorro, mimo ponad 300 lat okupacji przez Hiszpanów, Japończyków i Amerykanów, wciąż posługują się własnym językiem (w odróżnieniu od np. Hawajczyków, którzy zupełnie go zapomnieli).
– Zamknięcie lotniska nic by nie dało, zaraza i tak zostałaby przywleczona przez żołnierzy – oponuje Eka, która rozdaje nam piwo. Jest bardzo miła, obiecuje pomóc, zna lekarza z Guam Memorial Hospital, publicznej placówki kilka kilometrów od miejsca, gdzie piknikujemy.
Pearl Harbour i inna zapomniana wojna
Plaża Asan to miejsce historyczne – tutaj na początku XX w. Amerykanie zbudowali obóz internowania dla filipińskich opozycjonistów. W 1898 r. Stany Zjednoczone odbiły Guam i Filipiny od Hiszpanii. Mało kto pamięta o tamtej wojnie, ale w historii Ameryki ma znaczenie kluczowe, była czymś w rodzaju utraty dziewictwa lub wyparcia się wartości, które przyświecały ojcom założycielom: Jerzemu Waszyngtonowi, Benjaminowi Franklinowi i Tomaszowi Jeffersonowi. Oto bowiem kraina wolności, która miała wszystkim zapewniać wolność i szansę poszukiwania drogi do szczęścia, zamieniła się w drapieżną kolonialną potęgę i prześladowcę filipińskich działaczy demokratycznych.
W amerykańskiej okupacji Guam była trzyletnia przerwa. W grudniu 1941 r., kiedy Japończycy zaatakowali amerykańską bazę Pearl Harbour na Hawajach, jednocześnie przeprowadzili inwazję na Guam. Trzy lata później, kiedy Amerykanie odbijali wyspę, lądowali właśnie na Asan.
Japończycy bronili się z podziemnych bunkrów, które wykuli w górach, zapędzając do pracy Czamorrów.
Desant marines z 1944 r. upamiętnia dziwaczny pomnik. Kiedyś stała na nim torpeda z drugiej wojny światowej, ale ostatnio zaginęła. Na pikniku zapytałem o tę brakującą torpedę – Czamorro śmiali się, że ktoś ją ukradł i oddał na złom, żeby zarobić kilkadziesiąt dolarów.
Przykład idzie z Białego Domu
Lekarz, znajomy Eki, nie chce mówić pod nazwiskiem. Boi się reprymendy od przełożonych. – Ta epidemia to będzie na Guam katastrofa. Nie mamy testów, nie mamy sprzętu ochronnego, nie mamy respiratorów, nie mamy nawet procedur na okoliczność epidemii – wylicza ponuro w McDonald′s, gdzie się spotykamy. – Na Trumpa i rząd federalny, jeśli oglądasz telewizję, to wiesz, że nie możemy liczyć. Ale problem polega też na tym, że ludzie czują się zbyt bezpiecznie. Ciągle spotykają się na plażach, piknikują, nie słuchają zaleceń.
Niestety przykład idzie z góry. Federalny prokurator dla wyspy Shawn Anderson wrócił w zeszłym tygodniu z podróży do Bangkoku i odmówił poddania się kwarantannie, która obowiązuje wszystkich przylatujących na Guam. Wyjaśniał, że nie ma żadnych objawów i musi pracować. Pani gubernator napisała skargę do Waszyngtonu, żądając jego odwołania. Lokalny sędzia zakazał mu wstępu do sądu.
Jeszcze kilka tygodni temu Trump bagatelizował zagrożenie, twierdził, że „sytuacja jest pod kontrolą”, „Ameryka jest przygotowana”. Długo nie było jasne, czy Amerykanie nie będą musieli sami płacić za testy – kilka osób bez ubezpieczenia dostało rachunki i dopiero tydzień temu Kongres zdecydował, że badania dla wszystkich obywateli będą bezpłatne. Dziś Nowy Jork alarmuje, że za kilka dni szpitale nie będą w stanie leczyć chorych. Skoro takie rzeczy dzieją się w największym mieście Ameryki, to co mówić o malutkiej, prowincjonalnej, zapomnianej Guam?
Czytaj też: Skąd się wziął ten wirus? Ufajmy nauce, nie plotkom
Zapomniana Ameryka klasy B
O tym, jak bardzo wyspa jest zapomniana nawet w samej Ameryce, świadczyć może zdarzenie sprzed trzech lat. Dyktator Korei Północnej groził wtedy, że zbombarduje Guam (najbliższe mu terytorium USA). Telewizja Fox News podała, że „w przypadku ataku zagrożonych będzie 4 tys. Amerykanów”. Tylu żołnierzy stacjonuje tu w obu bazach. Dziennikarze najpopularniejszej w Ameryce telewizji informacyjnej najwyraźniej nie wiedzą, że pozostałe 160 tys. mieszkańców też ma obywatelstwo USA.
Cała wyspa sprawia zresztą wrażenie Ameryki klasy B. Czamorro jeżdżą zwykle starymi samochodami z lat 90., które w kontynentalnych USA można zobaczyć tylko w najgorszych gettach. Budynki i sklepy są zapyziałe, wałęsają się przed nimi bezczynni osobnicy. No i ta torpeda z pomnika, której zniknięciem nikt się nie przejmuje.
Dla przyjezdnych takich jak ja wszystko to ma nawet dekadencki urok, ale u miejscowych wywołuje gorycz. – Jestem pewien, że zakażonych na Guam jest dużo więcej, niż podają statystyki – mówi mi lekarz. – Prawda jest taka, że w Waszyngtonie nas olewają. Potrzebują nas tylko po to, żeby mieć tutaj swoje bazy.
Obie zajmują jedną trzecią wyspy. Nieustannie prowadzą jakieś ćwiczenia, nad wyspą w kółko latają myśliwce, które robią niesłychany rwetes. Kilka lat temu ogłoszono plan stworzenia trzeciej bazy, do której mieliby zostać przeniesieni żołnierze z Okinawy, amerykańskiej bazy, która miała być zlikwidowana. Po protestach lokalnej społeczności plan tymczasowo zawieszono.
Dla miejscowych najbardziej bulwersująca jest sprawa 70 ha gruntu, który lokalny rząd Guam dzierżawi od amerykańskiego lotnictwa. – Wyobrażasz sobie coś takiego? Dzierżawimy od nich naszą własną ziemię, na której mieszkamy od 4 tys. lat – mówią mi Eka i jej kolega lekarz.
Kiedy pytam, czy chcą niepodległości wyspy, zdecydowanie zaprzeczają. – Przeciwnie, jesteśmy Amerykanami i chcemy pełnych praw, np. do głosowania w wyborach prezydenckich.
Czytaj też: Trump opuszcza szlaban na podróże z Europy do USA
Nieukończone zadanie na Guam
– Ja to widzę tak, że historia się powtarza. Znowu zagrożenie pojawia się u naszych brzegów, a my lekceważymy sprawę i sami będziemy sobie winni. Znowu najważniejsze zadanie powierzamy dzieciom takim jak Trump – mówi manamko, pogodna kobieta, która pilnuje wnucząt w parku nad brzegiem zatoki Umatac, gdzie według tradycji rzuciły kotwicę statki Magellana. To urokliwe, spokojne miejsce na południu wyspy, gdzie co roku odbywa się festiwal folkloru.
Manamko jest ostatnią osobą, z którą rozmawiam na Guam, za trzy godziny mam samolot. Muszę uciekać; nie tyle nawet przed epidemią, ile przed więzieniem na środku Pacyfiku. W lokalnych mediach ciągle mówi się o całkowitym zamknięciu wyspy. Linie United Airlines już skasowały mój powrotny rejs, ale latają jeszcze China Airlines do Tajwanu. – Kiedy 500 lat temu nasi przodkowie zobaczyli żagle na horyzoncie, zwołali naradę, żeby zastanowić się wspólnie, jak powstrzymać intruzów. Postanowili, że potężną skałą zablokują zatokę Hagatna, gdzie mieszkała wtedy większość z nas. Musisz wiedzieć, że nasi przodkowie byli ludźmi o nadludzkiej mocy – zostawili po sobie ogromne grzyby z kamienia, które wykuwali ze skał i stawiali, żeby budować na nich ponad ziemią swoje domy – mówi manamko.
Faktycznie na Guam i na innych wyspach z archipelagu Marianów są duże kamienne grzyby jakby z odwróconymi daszkami, które przed wiekami były prawdopodobnie „nogami” dla wiszących w powietrzu domów. Największe wcale nie ustępują słynnym kamiennym obliczom z Wyspy Wielkanocnej.
Według opowieści manamko zadanie mieli wykonać wojownicy z klanu Agueda, ale kiedy ich wódz powiedział im o tym, powróciwszy z narady, wyśmiali go. To jest zadanie dla dzieci, a nie dla nas – odparli lekceważąco. Niech to zrobią twoi synowie, Patte i Pon. Wódz wezwał więc synów i nakazał im: idźcie na przylądek Orote, weźcie największą skałę i zablokujcie nią wejście do zatoki Hagatna.
Chłopcy ruszyli w drogę. Znaleźli potężną skałę, długą na kilkadziesiąt metrów, zarzucili ją na ramiona i ponieśli w stronę zatoki, ale zamiast iść prosto do celu, bawili się po drodze. Zastała ich noc i zobaczyli na niebie świecącą gwiazdę, którą błędnie wzięli za planetę Wenus. Przestraszyli się, że łamią surowy zakaz, który obowiązywał wszystkie dzieci na Guam. Kiedy na niebie pojawiała się planeta, dzieci miały obowiązek natychmiast wracać do domów. Patte i Pon wpadli w panikę, rzucili skałę tam, gdzie stali, i pobiegli do domu. – Zatoka nie została zablokowana, wyspa pozostała otwarta dla intruzów. Ta porzucona przez chłopców skała znajduje się przed plażą Asan. Dziś mówią o niej, że to Skała Wielbłądzia (Camel Rock), bo przypomina grzbiet wielbłąda. Ale starsi Czamorro, tacy jak ja, nazywają ją skałą Gapang, co oznacza „nieukończone zadanie”.