Środa 18 marca. Mieszkańcy Bergamo, wychyleni z okien, zgromadzeni na balkonach i tarasach, są niemymi świadkami najbardziej apokaliptycznej sceny od początku wybuchu pandemii. Ulicami przesuwa się konwój wojskowych ciężarówek, wypełnionych prawie 70 trumnami. Żołnierze wywożą je z miasta, bo tutejsze krematoria nie mają już miejsca na kolejne ofiary. Choć od kilku dni na mocy specjalnego dekretu pracują 24 godziny na dobę, i tak nie nadążają z kremacjami.
Czytaj też: Włosi mówią do nas z przyszłości
Dramat Bergamo. Pogrzeb co pół godziny
Trumny jadą do innych miast na północy – Modeny, Parmy, Piacenzy. Rodziny ofiar nie będą uczestniczyć w pogrzebach, nie pożegnają bliskich. Jedyne, na co mogą liczyć, to wspólna modlitwa przez telefon. Niektórzy księża kładą telefony przy trumnach, włączają głośnik i odprawiają skromne msze przy zdalnym udziale krewnych.
Od początku pandemii w samym Bergamo zakaziło się 6216 osób. Liczba ofiar śmiertelnych przekroczyła pół tysiąca już w ubiegłym tygodniu. Giacomo Angeloni, zarządzający z ramienia ratusza miejskimi cmentarzami, sytuację opisuje chyba najbardziej graficzną z dostępnych metafor: „Mamy pogrzeb dosłownie co 30 minut, bez przerwy. Czuję się, jakby wokół mnie toczyła się regularna wojna”.
Dlaczego to właśnie Bergamo stało się symbolem włoskiej tragedii w czasach pandemii? Nie da się odpowiedzieć w sposób zerojedynkowy. Na dramat miasta, znanego głównie z lotniska obsługującego tanie loty do Mediolanu (choć od stolicy Lombardii dzieli je 90 km), złożyło się wiele czynników. Niektóre są uniwersalne – późna reakcja władz, zaawansowana wiekowo populacja, klimat sprzyjający inkubacji wirusa. W przypadku Bergamo kluczem mogło być jedno szczególne wydarzenie. Żeby je zrozumieć, należy cofnąć się w czasie do ubiegłego roku.
Czytaj też: Dlaczego koronawirus uderzył właśnie we Włoszech?
Atalanta Bergamo między potęgami futbolu
26 maja 2019 r. to jedna z dat, która zapisała się w pamięci wielu mieszkańców Bergamo. Ostatnia kolejka sezonu ligi włoskiej. Atalanta Bergamo, miejscowa drużyna, wygrywa z Sassuolo 3:1, pieczętując trzecie miejsce na koniec rozgrywek.
To epokowy sukces w dziejach klubu. Przeważnie balansująca na granicy pierwszej i drugiej ligi Atalanta nigdy nie zasiadała przy stole potęg włoskiego futbolu. Znana była raczej z bardzo dobrej akademii, szkolenia piłkarzy z regionu, ewentualnie dawania przestrzeni tym, którzy nie mieścili się w składach Juventusu, Interu czy Milanu. Teraz role się odwróciły. Stare potęgi oglądają plecy małej Atalanty, która prócz trzeciego miejsca zyskuje coś cenniejszego: debiut w Lidze Mistrzów, na futbolowym (i finansowym) Olimpie.
Wejście kopciuszka między bogaczy nie należy do prostych. Trudności piętrzą się od samego początku. Najpierw w losowaniu Atalanta dostaje się do grupy m.in. z Manchesterem City, angielskim krezusem i wielkim faworytem całych rozgrywek. W dodatku nie może grać na własnym obiekcie. Położony w Bergamo Gewiss Stadium przechodzi renowację, gdyby klub zdecydował się na nim zostać, mógłby sprzedać maksymalnie 16 tys. biletów na mecze fazy grupowej. A chętnych jest co najmniej kilka razy więcej.
Dlatego w porozumieniu z władzami Mediolanu przenosi się na Stadio Giuseppe Meazza – święte miejsce włoskiego futbolu. To tutaj na jesieni Atalanta mierzy się z Dynamem Zagrzeb, Szachtarem Donieck, Manchesterem City. I – co okaże się później kluczowe – to tutaj podróżować będą za nią kibice z Bergamo.
Na początku płaci frycowe. Wyraźnie przegrywa z Chorwatami i Anglikami. Ale z czasem piłkarze malutkiej Atalanty uczą się gry na najwyższym poziomie. Cudem wychodzą z grupy, dostają się do najlepszej szesnastki turnieju. I powielają romantyczny schemat o outsiderach gotowych na starcie z potęgami. Dawid chce stanąć oko w oko z Goliatem. Miasto jest w ekstazie.
Wirusem nikt się jeszcze nie martwi
Środa 19 lutego – pierwsza zimowa odsłona starć z bardziej utytułowanymi przeciwnikami. Rywalem jest Valencia, zespół z dużo większym doświadczeniem. Piłkarze z Bergamo jadą do Mediolanu, niczego się nie bojąc. Za nimi podążają tysiące fanów. Tego dnia na trybunach Giuseppe Meazza zasiadają 45 792 osoby, w tym 43 tys. kibiców Atalanty. To absolutny rekord w historii klubu. Same bilety dają przychód w wysokości prawie 1,8 mln euro.
19 lutego jest we Włoszech co najmniej kilkanaście potwierdzonych przypadków koronawirusa. Pierwszy oficjalnie datuje się na 31 stycznia. Już wtedy widać, że choroba koncentruje się w Lombardii. Do masowej wyobraźni przemówi jednak dopiero za trzy dni. W weekend 22–23 lutego epidemia wybucha na dobre. Liczba chorych przebija 150 w ciągu 48 godzin. Władze ligi piłkarskiej odwołują niedzielne mecze.
72 godziny wcześniej nikt się jednak w Bergamo koronawirusem nie martwi. Nawet gdyby władze biły na alarm, kibice pewnie by tego alarmu nawet nie usłyszeli. Atalanta dominuje na boisku, wygrywa 4:1 z Valencią, ma realne szanse na awans do ósemki najlepszych drużyn w Europie. Tysiące fanów szaleją z radości. Przytulają się, padają w objęcia, krzyczą, skandują imiona piłkarzy. W ciasnej przestrzeni stadionu, a potem w okolicznych barach, restauracjach, samochodach, pociągach i autobusach do domu – celebrują historyczny moment. I tworzą idealne warunki startowe dla epidemii.
Kibice włosy, hiszpańscy i jeden chorwacki
I tak dochodzimy do bieżącej sytuacji. Ekstazę z powodu wygranej z Valencią od wojskowego konwoju z trumnami dzieli zaledwie miesiąc. Zdaniem cytowanego szeroko przez włoskie media Silvio Brusaferro, szefa Narodowego Instytutu Zdrowia Publicznego, to właśnie mecz z 19 lutego mógł być „momentem zero” pandemii w Bergamo. „To jedna z głównych hipotez. Trudno będzie ją ostatecznie potwierdzić, ale bardzo możliwe, że tutaj to się zaczęło. Nasi badacze, wraz z przedstawicielami innych służb publicznych, analizują ją w tej chwili” – mówił.
Dodał też, że trudno będzie ustalić, kto jest winien. Na meczu w Mediolanie było 2,5 tys. kibiców Valencii. Przylecieli ze strefy, w której wirus był wyraźnie obecny już kilka dni przed meczem. Nie wiadomo zatem, czy to Hiszpanie zarazili Włochów, czy Włosi Hiszpanów. Albo Chorwatów, bo pierwszym tamtejszym przypadkiem był obecny na meczu w Mediolanie kibic. Takie rozważania są jednak jałowe. Najważniejsze pytanie dotyczy samego meczu i tego, czy powinien był się w ogóle odbyć.
Liga Mistrzów to wybitny futbol, ale też wielkie pieniądze. Kluby otrzymują sowite wynagrodzenia za samo rozegranie meczu. Dochodzą premie od sponsorów, bonusy za zwycięstwa, wpływy z biletów i sprzedaży pamiątek. Od początku rozgrywek Atalanta Bergamo zarobiła ponad 55 mln euro. Dla debiutanta na tym poziomie to kwota wręcz oszałamiająca. Trudno dobrowolnie zrzec się wielkich pieniędzy, nawet jeśli w grę wchodzi zdrowie publiczne.
Organizująca rozgrywki UEFA długo ignorowała zagrożenie. Do tego stopnia, że Atalanta i Valencia zdążyły jeszcze zagrać rewanż. 10 marca w Hiszpanii Włosi znowu byli górą, wygrywając 4:0. Wtedy grali już jednak przy pustych trybunach. Choć i to wiele nie dało – chorych jest już 35 proc. drużyny Valencii.
Więcej ognisk koronawirusa SARS-CoV-2
Podobne pojedyncze ogniska występują w innych miastach Europy, które odpowiednio szybko nie zakazały wydarzeń masowych. W Hiszpanii jeszcze 8 marca w całym kraju odbyły się wielotysięczne marsze z okazji Dnia Kobiet, a ultraprawicowa partia Vox zorganizowała wiec, na który przyszło ponad 9 tys. osób. Podobnie działo się w Portugalii, Francji, Austrii. I pewnie w wielu innych miejscach, bo koronawirus to często bomba z opóźnionym zapłonem. Wybucha dawno po podróżach, celebracjach, wspólnych wizytach w barze. A konsekwencje mogą zapaść w pamięć na dłużej niż najlepszy sezon naszej drużyny w Lidze Mistrzów.
Lekarz radzi: Zwięzły poradnik praktyczny dla skołowanych i zajętych