Hiszpania kolejny raz zabarwiła się na fioletowo. Fioletowe były cienie na powiekach, rysunki na policzkach i chustki zawiązane na włosach. „Nie jesteśmy tu wszystkie, brakuje zamordowanych”, „Dość patriarchalnej przemocy” – skandowały na ulicach 8 marca Hiszpanki ubrane w feministyczne barwy. W tym roku wyszło ich na ulice kilkaset tysięcy. Sporo, choć mniej niż w poprzednich latach, kiedy w strajku kobiet wzięło udział rekordowe 5–6 mln osób. To widoczny dowód na to, że Hiszpania jest dziś jednym z najbardziej zmobilizowanych feministycznie krajów świata.
Żeby zrozumieć, co się wydarzyło, trzeba się cofnąć do wypadków z lipca 2016 r., podczas słynnej gonitwy byków Sanfermines w Pampelunie. Grupa pięciu kolegów z Sewilli – wszyscy koło trzydziestki – poznała na ulicy dziewczynę. Zaoferowali, że odprowadzą ją do samochodu. Po drodze zwabili ją jednak do mijanej bramy, a tam zmusili do seksu oralnego i wielokrotnej penetracji. Wszystko nagrali komórkami, a wideo rozesłali znajomym jako dowód dobrej zabawy. W 2018 r. sąd pierwszej instancji uznał, że sprawcy – choć wykorzystali kobietę seksualnie – nie dopuścili się gwałtu. Powodem łagodnej kary był rzekomy brak przemocy i bierność kobiety, którą według sędziów można było interpretować jako przyzwolenie.
„Siostro, ja ci wierzę”
Sprawa „Watahy” (La Manada), jak określali sami siebie gwałciciele z Sewilli, była punktem zwrotnym. Oburzone wyrokiem sądu Hiszpanki wyległy masowo na ulicę. „Siostro, ja ci wierzę” – skandowały. Choć hiszpański sąd najwyższy uznał potem czyn za zbiorowy gwałt i skazał sprawców na 15 lat więzienia, Hiszpanki wciąż były wściekłe – głośno zaczęły mówić o przemocy seksualnej.