Jako pierwsze o sprawie poinformowało dziś RMF FM. O co chodzi? Unia Europejska ma wśród procedur kryzysowych „mechanizm obrony cywilnej”. W jego ramach wspólnie używa się sprzętu należącego do poszczególnych krajów w odpowiedzi na różne zagrożenia i katastrofy.
Czytaj też: Myć wszystkie produkty? Prać ubrania po powrocie? Wyjaśniamy
„Transportowanie tylko Polaków”
„Mechanizm” uruchamiano przy okazji wielkich pożarów (pomagali także polscy strażacy), a w styczniu tego roku był wykorzystywany na potrzeby awaryjnych powrotów mieszkańców UE z rejonów objętych epidemią koronawirusa, wtedy głównie z Chin. Teraz zaś w ramach „akcji repatriacyjnej” pomaga wrócić unijnym turystom m.in. z Afryki Północnej.
Przeloty w 75 proc. finansuje Komisja Europejska (w budżecie są rezerwy na podobne działania kryzysowe) i są darmowe dla pasażerów. Inaczej niż rejsy w ramach polskiej akcji „Lot do domu”. Warszawa mimo to nie sięgnęła do tej pory po unijną pomoc. Polski dyplomata w Brukseli przekonywał nas dziś o... zaletach takiej decyzji. – Realizowanie repatriacji za pomocą własnych zasobów umożliwia transportowanie tylko Polaków, bez obecności obywateli innych krajów członkowskich na pokładzie – tłumaczy.
Czytaj też: Polska polityka w cieniu wirusa
Niemcy zamówili 27 lotów
Polska dyplomacja przypomina, że zgodnie z regułami „mechanizmu obrony cywilnej” po pomoc sięgają te kraje UE, którym brak własnych zasobów, a my ponoć mamy i samoloty, i pieniądze. Polacy przekonują, że większość pieniędzy na „mechanizm” została już wykorzystana, a „sprawa dotyczy w sumie do kilkunastu lotów dla wszystkich państw członkowskich”. Tyle że dziś w południe Komisja Europejska poinformowała, że przykładowo Niemcy dopiero co poprosiły o 27 takich rejsów.
Część krajów zachodnich przewozi więc teraz swoich obywateli we współpracy z prywatnymi liniami, a dodatkowo – jak niecierpiące przecież „na brak zasobów” Niemcy – korzysta z pomocy tam, gdzie władzom trudno zapewnić własny transport.
Czytaj też: Pożytki z pandemii dla klimatu?
Są też wspólne zamówienia sprzętu
Sprawa przypomina problem „wspólnego mechanizmu zamówień” medycznych, do którego Polska przystąpiła dopiero dwa tygodnie temu. Pomysł powstał w czasie zagrożenia świńską grypą w latach 2009–10, po dyskusji o zakupach i ewentualnej dystrybucji szczepionek, których zresztą rząd Donalda Tuska nie chciał zamawiać. Gdy już w 2014 r. doszło do oficjalnego zawiązania się mechanizmu, Polska była w mniejszości krajów, które odmówiły podpisu. W lutym tego roku dołączyła Szwecja.
Komisja Europejska w tym tygodniu rozpisała wspólny przetarg na respiratory, maseczki i inne wyposażenie związane z zarazą. Dzięki wspólnym zamówieniom ceny są zwykle korzystniejsze (działa efekt dużej skali), a środki i sprzęt są rzetelnie dystrybuowane w razie kryzysu. Maleje też ryzyko, że najsilniejsi gracze podkupią całe zasoby.
Czytaj też: Polacy gotowi na koronawirusa? Co wynika z sondażu