Kiedy rosyjska Duma dyskutowała nad dość niewinnymi poprawkami do konstytucji, zaproponowanymi w połowie stycznia przez prezydenta Władimira Putina, niespodziewanie głos zabrała 83-letnia kosmonautka Walentyna Tierieszkowa. Zaproponowała: „przestańmy owijać w bawełnę”, i poddała myśl, że jeśli obywatele tego chcą, Putin powinien mieć możliwość dalszego sprawowania urzędu po zakończeniu aktualnej kadencji. Putin nieoczekiwanie znalazł się na sali obrad i zgodził się, pod warunkiem że poprze to sąd konstytucyjny (z góry załatwione!) i rzeczeni obywatele w powszechnym głosowaniu nad nową konstytucją (unika się tu słowa referendum). Odbędzie się ono 22 kwietnia, w zawsze hucznie tu obchodzone urodziny Lenina.
Ostatnia kadencja prezydenta (który sprawuje władzę nieprzerwanie od 2000 r., bo na 8 lat wymienił się urzędami z ówczesnym premierem Miedwiediewem) kończy się dopiero w 2024 r. Ale Putin nie chciał osłabiającej go sytuacji, że „tak czy owak wkrótce odejdzie”, i snuł różne plany przedłużenia panowania. Myślał na przykład o unii z Białorusią, która jednak nie wypaliła, a mogła dać mu dwie dodatkowe kadencje. Ostatecznie wybrał wariant najprostszy: zmiany konstytucji „zerującej” kadencje, jak się to tu nazywa. Umieszcza go to co prawda w niemiłym gronie rozmaitych satrapów, stąd pewnie pomysł, aby to naród „sam go poprosił”. Ale za to dodaje dwie kadencje po 6 lat; czyli licząc od dziś – jeszcze 16. Aby pomóc ludziom właściwie zagłosować, Putin dorzucił do konstytucji zapis o indeksacji emerytur, minimum socjalnym, wierze w Boga jako fundamencie i zakaz małżeństw jednopłciowych.
U schyłku prezydentury Putin liczyłby zatem 84 lata; byłby u władzy dłużej niż Stalin, kończyłby później niż Breżniew i za rywali we współczesnej historii miałby jedynie Fidela Castro i Roberta Mugabe.