Świat

Kryzys migracyjny coraz bliżej. Jak zachowają się kraje UE?

Uchodźcy przybyli na wyspę Lesbos. 5 marca 2020 r. Uchodźcy przybyli na wyspę Lesbos. 5 marca 2020 r. Eurokinissi / Forum
Komisja Europejska odczytuje niedawne „otwarcie granic” przez Recepa Erdoğana głównie jako apel o więcej pieniędzy. I zanosi się na to, że Unia będzie płacić.

Obecnie przy lądowej granicy Grecji z Turcją wskutek „otwarcia granic” przez prezydenta Erdoğana koczuje do kilkunastu tysięcy ludzi. A na stronę grecką każdego dnia udaje się przedrzeć 30–40 osobom. To liczby bez porównania mniejsze niż w kryzysie w latach 2015–16. W sporej mierze spuścizną tamtej sytuacji jest ok. 115 tys. migrantów i uchodźców przebywających wciąż w fatalnych warunkach na wyspach Morza Egejskiego, których nie udało się przenieść do innych krajów z powodu braku chętnych, ale też – mimo sowitych subsydiów unijnych – niewydolności administracji i sądów zajmujących się m.in. rozpatrywaniem odwołań w procedurach azylowych.

Czytaj też: Czeka nas kryzys migracyjny? On już nas dotyka

Grecja „tarczą” Unii Europejskiej?

Pięć lat temu deklaracje Viktora Orbána o budowie płotów na granicach Węgier spotykały się z ostrą krytyką w Unii z powodów humanitarnych. Teraz przywódcy szybko przyklasnęli twardej odpowiedzi greckiego rządu na ostatni ruch Erdoğana.

Choć Ateny zawiesiły na miesiąc przyjmowanie wniosków azylowych, co zdaniem ONZ jest sprzeczne z prawem unijnym i międzynarodowym, to Komisja Europejska nabrała wody w usta i wciąż „analizuje”. Jej rzecznicy konsekwentnie uchylają się od odpowiedzi, czy zgodne z prawem jest strzelanie z gumowych kul do poszukujących azylu, a szefowa KE Ursula von der Leyen kilka dni temu schlebiała Grecji jako „tarczy” Unii Europejskiej.

Zresztą wspólny objazd jej i szefa Rady Europejskiej Charlesa Michela po granicach Grecji i Bułgarii z Turcją jest nazywany przez krytyków kolejnym przykładem „fetyszyzacji granicy zewnętrznej Unii”. To sformułowanie luksemburskiego ministra Jeana Asselborna, który swego czasu krytykował w ten sposób m.in. politykę Donalda Tuska.

Podczas nadzwyczajnego posiedzenia szefów MSW w ostatnią środę mówiono głównie o dalszej ochronie granicy Turcji z Grecją, a tylko trzy kraje (Francja, Finlandia, Portugalia) ogłosiły gotowość przejęcia po kilkaset osób (głównie dzieci bez rodziców) spośród koczujących tam Syryjczyków. Grecji obiecano dodatkową pomoc finansową oraz stu funkcjonariuszy z Fronteksu (w sprawie funkcjonariuszy jak zwykle do „pomocy na miejscu” jest gotowa Polska), którzy mają wyjechać w przyszłym tygodniu.

Twarde podejście służb granicznych i fatalne warunki przy granicy być może dają efekt zniechęcający. To dość popularna interpretacja w UE. Mimo podstawianych autobusów do granicy i tureckiej propagandy w drogę ruszyło na razie stosunkowo niewielu jak na 3,6 mln Syryjczyków żyjących teraz w Turcji. I właśnie ten efekt greckiej „tarczy” sprawia, że Unia z chłodnym wyrachowaniem milczy (bądź prawie milczy) również w sprawie medialnych doniesień o brutalnych działaniach Greków na granicy.

Czytaj też: Idlib, największy kryzys humanitarny tego stulecia

Turcji chodzi o pieniądze?

Ale o co konkretnie chodzi Erdoğanowi, który w ostatnich latach już parę razy straszył „otwarciem granic”? Wzywał Europejczyków m.in. do mocniejszego wsparcia Ankary w wojnie syryjskiej, ale wedle bardzo popularnej interpretacji w Brukseli Turkowi chodzi przede wszystkim o pieniądze, a przynajmniej na krótką metę.

Unia w umowie z Ankarą z 2016 r. o hamowaniu migracji obiecała Erdoğanowi 6 mld euro na potrzeby migrantów i uchodźców żyjących w Turcji, ale on chce teraz więcej. Ministrowie spraw zagranicznych zaczęli wczoraj obrady w Zagrzebiu, skąd dochodzą przecieki, że choć nie będzie błyskawicznych rozstrzygnięć, to Berlin już pracuje nad nowym „porozumieniem finansowo-politycznym” między Unią i Turcją. – Musimy płacić. Unia nie przeżyłaby powtórki kryzysu migracyjnego – chyba z pewną przesadą tłumaczy nam jeden z zachodnich dyplomatów w Brukseli.

Erdoğan tradycyjnie oskarża Unię o niewywiązywanie się z umowy z 2016 r., a Bruksela jak zwykle próbuje sporu nie eskalować. To prawda, że Turkom wypłacono dotychczas połowę z obiecanych 6 mld (dokładnie 53 proc.), ale Unia po prostu stosuje zwykłe zasady budżetowe. Ma w 99 proc. zapewnione finansowanie wsparcia dla Turcji (z budżetu UE i od krajów członkowskich), zatwierdziła konkretne programy na 78 proc. tej kwoty, a 53 proc. wypłaciła w fakturach za już zrealizowane projekty.

Tureccy dyplomaci znają te technikalia i zasadniczo ich nie podważają, ale muszą milczeć wobec pohukiwań Erdoğana, być może obliczonych na użytek wewnętrzny. Ponadto umowa z 2016 r. obiecywała – z góry wiadomo, że nierealistycznie – szybkie zniesienie wiz dla Turków, o ile spełnią określone warunki (nie spełnili). A także przyspieszenie w renegocjacjach unii celnej z Ankarą.

Unijne 6 mld idzie rzeczywiście na potrzeby migrantów i uchodźców (opieka zdrowotna, zasiłki, arabskojęzyczne szkoły). I dlatego mimo całego zdystansowania czy nawet oburzenia na przygraniczne praktyki Erdoğana w Unii niemały jest obóz przekonanych, że dodatkowe pieniądze jak najbardziej się mu należą. Zwłaszcza gdyby doszło do nowej fali uchodźczej.

Czytaj też: Turcja pokazuje pazury. Kto ucierpi, kto skorzysta?

Wstępne porozumienie Erdoğana i Putina

Turcy do ostatniego tygodnia zasadniczo wywiązywali się z umowy z 2016 r., która zawiera regułę „jeden za jeden”: odesłanie jednego syryjskiego migranta z wysp greckich do Turcji ma przełożyć się na uporządkowane i koordynowane przez ONZ przesiedlenie do Unii jednego Syryjczyka z obozów dla uchodźców w Turcji. Ankara całkiem skutecznie zwalcza przemyt ludzi przez Morze Egejskie i przyjmowała Syryjczyków, którzy przedostali się na greckie wyspy na tym akwenie. Tyle że grecka administracja zdołała przygotować do odesłania niespełna 2 tys. ludzi od 2016 r., a schemat tworzono z myślą o nawet 72 tys. Więc przesiedlenia z Turcji do Unii, którymi objęto od 2016 r. ok. 25 tys. Syryjczyków, i tak grubo wykraczają poza „jeden za jeden”.

Łożenie na syryjskich migrantów (w tym uchodźców) w Turcji to ze strony Europy doraźne łagodzenie symptomów bez leczenia choroby, którą są działania wojenne w Syrii. Kanclerz Angela Merkel wróciła w tym tygodniu do pomysłu „stref z zakazem lotów” (podnoszonego pod koniec zeszłego roku przez szefową niemieckiego MON), które miałyby chronić cywilów. Ale jak zwykle Berlin najpewniej nie jest gotów wziąć militarnej współodpowiedzialności za takie strefy. Szef unijnej dyplomacji Josep Borell stwierdził wczoraj w Zagrzebiu oczywistość: że UE jest za słaba na tworzenie stref i to bardziej sprawa dla ONZ, może z udziałem NATO.

Pomysł stref, promowany przed kilku laty przez Erdoğana, wydawał się bardziej realistyczny przed poważnym zaangażowaniem się Rosji po stronie Baszszara al-Asada w 2015 r., a obecnie miałby poważne szanse tylko za zgodą Moskwy. Ogłoszone wczoraj wieczorem wstępne porozumienie Erdoğana i Putina o zawieszeniu ognia w Idlibie teoretycznie otwierałaby pole negocjacyjne, ale – jak przyznał Borell – unijni ministrowie nawet nie poruszyli tematu sankcji wobec Rosji za zbrodnie przeciw syryjskim cywilom. A zdaniem części ekspertów taka groźba mogłaby pomóc w uzyskaniu przez Unię zgody Kremla na strefy humanitarne, które przy okazji zmniejszyłyby falę uchodźczą.

Czytaj też: Lesbos znów jest wyspą chaosu

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Ukraina przegrywa wojnę na trzech frontach, czwarty nadchodzi. Jak długo tak się jeszcze da

Sytuacja Ukrainy przed trzecią zimą wojny rysuje się znacznie gorzej niż przed pierwszą i drugą. Na porażki w obronie przed napierającą Rosją nakłada się brak zdecydowania Zachodu.

Marek Świerczyński, Polityka Insight
04.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną