Turecki przywódca podniósł szlabany 27 lutego w geście wściekłości po śmierci 33 żołnierzy w nalocie na Idlib w północno-zachodniej części Syrii. Od tego momentu przygraniczne obszary między Turcją, Grecją i Bułgarią przypominają raczej strefę ogarniętą wojną domową niż granicę z dwoma krajami Unii Europejskiej.
Czytaj też: Idlib, największy kryzys humanitarny tego stulecia
Tysiące uchodźców na granicy
Trudno precyzyjnie oszacować, ile osób jest obecnie na tych terenach, mówi się o 15, a nawet 100 tys. przybyszy, głównie z Bliskiego Wschodu i Azji Środkowej. Najwyższą liczbę podał na Twitterze turecki minister spraw wewnętrznych Süleyman Soylu – 130 469. Trzeba doliczyć dziesiątki tysięcy ludzi w głębi Turcji, którzy ruszyli w drogę autobusami, ciężarówkami i na piechotę.
Grecka delegatura Światowej Organizacji ds. Migracji podała, że tylko w weekend policja i służby celne zawróciły ze strefy przygranicznej prawie 10 tys. migrantów, głównie Syryjczyków i Afgańczyków. Liczby gwałtownie rosną. Od poniedziałku do wtorku przed wejściem na teren UE powstrzymano kolejnych 5183 osób. A Grecy aresztowali 45 migrantów, którzy weszli w starcia z mundurowymi.
Do Europy przez Grecję i Bułgarię
Mowa tylko o granicy lądowej, a właściwie jednym jej odcinku: przejściach grecko-tureckich. Coraz więcej uchodźców usiłuje dostać się do wspólnoty również przez Bułgarię. Premier Bojko Borisov, który w weekend udał się do strefy przygranicznej w towarzystwie przewodniczącej Komisji Europejskiej Ursuli von der Leyen i za kierownicą rządowego samochodu objechał prowizoryczne obozowiska i stanowiska służb granicznych, chce odegrać rolę mediatora. W poniedziałek wieczorem pojechał do Ankary, żeby spotkać się z Erdoğanem i namówić go do wsparcia wysiłków w zatrzymywaniu przybyszy z Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji. Zaprosił go też do siebie, aby wziął udział w zaplanowanym na ten tydzień multilateralnym szczycie z przedstawicielami Bułgarii, UE, Grecji i właśnie Turcji.
Erdoğan Borisova w swoim kraju przyjął i wysłuchał, ale z zaproszenia nie skorzystał. Odmówił współpracy z rządem w Atenach, zarzucając greckim celnikom brutalne traktowanie syryjskich uchodźców i zabicie dwóch z nich w weekend. Dodał, że choć na terenie jego kraju znajduje się ponad 3,5 mln syryjskich uchodźców, takie zachowanie mundurowych nigdy nie miało miejsca. Grecy zaprzeczyli, zarzucając mu szantażowanie Unii i stawianie jej pod ścianą. Po takiej wymianie zdań trudno oczekiwać jakichkolwiek mediacji na płaszczyźnie dyplomatycznej.
Podobnie źle wygląda sytuacja na greckich wyspach Morza Egejskiego, zwłaszcza położonych najbliżej tureckiego wybrzeża: Samos, Chios i Lesbos. Na tę ostatnią, targaną protestami od kilku tygodni z powodu planów budowy nowych obozów dla uchodźców, od 27 lutego przypłynęło ponad 15 tys. osób – szacują organizacje pozarządowe. Dużo jest nieletnich i małych dzieci. Coraz częściej rodzice wysyłają ich w samotną przeprawę przez Morze Egejskie, też z powodów finansowych – ceny za miejsce na pontonie u przemytników są coraz wyższe.
Europa nie chce kolejnej fali migrantów
Grecy, zwłaszcza mieszkający na wyspach, nie chcą u siebie kolejnej fali migrantów. Dlatego robią wszystko, by ich nie wpuścić. Dzisiaj rano zablokowali dostęp do wybrzeża i odepchnęli w głąb morza ponton z ok. 50 migrantami. Pobito wolontariuszy organizacji pozarządowych, reportera i fotografa agencji AFP, a nawet pracowników UNHCR, agendy Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców. Mieszkańcy wysp uważają ich za współwinnych kryzysu, bo obecność ochotników i urzędników przyciąga migrantów, wierzących, że z ich pomocą zalegalizują swój pobyt w Unii.
Chaos pogłębia się też z powodu szumu informacyjnego. Na Lesbos doszło do starć uzbrojonych w koktajle Mołotowa i broń palną mieszkańców z migrantami, którzy nagle ruszyli do bram obozów, w tym największego, liczącego ponad 30 tys. osób obozu Moria. Powodem mobilizacji była fałszywa informacja, jakoby grecki rząd pozwolił wszystkim przedostać się na terytorium UE bez weryfikacji dokumentów.
Decyzja Erdoğana wywołała reperkusje. Kanclerz Austrii Sebastian Kurz nazwał otwarcie granic przez Ankarę „atakiem na Grecję i Unię Europejską”. Zarzucił też tureckiemu prezydentowi, że używa uchodźców jako prywatnych instrumentów wywierania nacisku na Brukselę. Nieco bardziej dyplomatycznie wypowiada się von der Leyen, skoncentrowana na złagodzeniu napięć.
Grecy mają pretensje do Unii
Coraz więcej Greków, wliczając polityków, ma za złe reszcie wspólnoty, że robi z ich kraju „tarczę ochronną” w kryzysie. Kraj nie ma też dość zasobów, by powstrzymać nową falę uchodźców. Dlatego szefowa Komisji Europejskiej w rozmowie z greckim szefem rządu zapewniła, że Bruksela przekaże Atenom dodatkowe 700 mln euro wsparcia. Połowa kwoty zostanie uruchomiona natychmiast, druga będzie udostępniona w różnych formach nowelizacji unijnego budżetu. Von der Leyen dodała też na konferencji z Kyriakosem Mitsotakisem, że grecka granica to unijna granica i cała wspólnota stoi solidarnie na jej straży. Deklaracje te, choć pięknie brzmią, mało kogo w Grecji teraz przekonują.
Sytuacja będzie eskalować. Liczba osób przybywających do stref przygranicznych może jeszcze w marcu sięgnąć miliona – szacuje UNHCR. Dlatego nawet 700 mln euro i kolejne statki greckiej marynarki wojennej wysyłane na Lesbos, by zabrać uchodźców na kontynent, mogą nie zniwelować napięć. Na południu Europy oddziały policji będą strzelać gumowymi nabojami i rzucać gazem w grupy uchodźców. Unia nie ma przed sobą nowego kryzysu migracyjnego – już jest w samym jego środku.