Każdy mieszkaniec Indii, zapytany o najgorszy koszmar, odpowie: zamieszki na tle religijnym. To najostrzejsza, łatwo przeradzająca się w rzeź forma przemocy społecznej, jaka w przeszłości dotykała kraj. Właśnie objawiła się z nową mocą, zasilona wirtualnymi formami komunikacji, takimi jak pomagający skrzykiwać się hinduistycznym bojówkom WhatsApp, wykorzystywany też do szerzenia fake newsów o rzekomych muzułmańskich powstaniach wymagających stłumienia. Obrazy minionych dni w 26-milionowej stolicy, zarejestrowane i upubliczniane przez świadków, ofiary i sprawców, stworzyły wstrząsający pejzaż brutalności.
Mężczyźni zatłuczeni na śmierć kijami i na oczach własnych dzieci wrzucani do rynsztoków. Ciężarne kobiety kopane przez tłum, imamowie bici i oblewani kwasem. Zakrwawione ofiary na ulicach. Zdemolowane i zburzone meczety, płonące sklepy i domy, całe rodziny uciekające z dzielnic, w których przez lata żyły w zgodzie z wyznającymi hinduizm sąsiadami. Zszokowani lekarze, którzy takich obrażeń nie widzieli od dekad.
Zobacz także: Indyjski system kastowy
Kampania nienawiści w Indiach
Miniony tydzień w Delhi to krwawy owoc antymuzułmańskiej polityki prowadzonej przez rządzącą Indyjską Partię Ludową (BJP) od 2014 r. Kampania nienawiści nasilała się w ostatnich miesiącach m.in. poprzez inwazję wojska i blokadę dotąd autonomicznego Kaszmiru zamieszkanego przez większość muzułmańską. A także przez wprowadzenie w grudniu prawa ułatwiającego uzyskanie indyjskiego obywatelstwa imigrantom ze wszystkich krajów Azji Południowej z wyjątkiem muzułmanów.
Pierwsze tygodnie 2020 r. upłynęły w Delhi pod znakiem agresywnej kampanii do wyborów w lokalnym Zgromadzeniu Ustawodawczym. Nazywany „sercem Hindustanu” region nie zagłosował na nacjonalistyczną BJP mimo wielkiego zaangażowania środków i jawnie podsycających wrogość religijną haseł, wznoszonych przez liderów partii uznawanej za polityczne skrzydło skrajnej i faszyzującej organizacji RSS.
Nie udało się przejąć władzy w mieście, znów wygrała lewicowa Partia Zwyczajnego Człowieka (Aam Admi). W kampanii działacze BJP wzywali m.in. do „zastrzelenia zdrajców”, mobilizowali bojówki z przyległych stanów. Słynący z podżegania lokalny lider Yogi Adityanath wygrażał wyznawcom islamu: „Nakarmimy was kulami, a nie biryani” – kpił z popularnej wśród muzułmanów potrawy z ryżu i wołowiny. Przegrana rozwścieczyła działaczy BJP i mobilizowanych przez wiele tygodni zwolenników.
Napięcie wyborcze nałożyło się na oburzenie wyrażane przez miliony protestujących od grudnia przeciwko rządowej ustawie o obywatelstwie. Powszechnie jest uznawana za dyskryminującą wyznawców islamu. Skala i trwałość sprzeciwu zaskoczyły – protesty objęły m.in. uczelnie, stany przygraniczne, zmobilizowały ogromne rzesze kobiet. I od grudnia nie gasną.
Iskrę w Delhi rzucił Kapil Mishra, pośledni polityk BJP, który w lutowych wyborach stracił mandat. Wezwał policję do siłowego usunięcia protestujących, bo inaczej „będziemy musieli zaatakować ulice”. Chwilę później poleciały pierwsze kamienie.
Czytaj też: W Indiach do więzienia za rozwód
Trump i Modi w cieniu ataków na muzułmanów
Gdy premier Modi podejmował „swojego przyjaciela” Donalda Trumpa kolacją zdobioną płatkami złota i dzikimi morelami z Kaszmiru, jego zwolennicy uzbrojeni w pałki, maczety i stalowe pręty atakowali muzułmanów na północno-wschodnich przedmieściach Delhi. Dopiero po trzech dniach brutalności, gdy potwierdzono już 20 ofiar śmiertelnych, Modi opublikował pierwszy tweet wzywający do spokoju. Nie wyszedł na konferencję kończącą wizytę amerykańskiego prezydenta, by uniknąć kłopotliwych pytań. I do tej pory nie skomentował aktów przemocy. Podobnie jak nigdy nie wyraził żalu, nie przyznał się do winy ani nie przeprosił za to, że gdy był premierem stanu Gudżarat, podległa mu policja umożliwiała linczowanie muzułmanów.
Walki w Delhi trwały cztery dni – zginęło 46 osób, w większości wyznawców islamu, policjant i oficer tajnych służb. Muzułmanie również stosowali przemoc, ale według doniesień ataki były wyraźnie skierowane przeciwko nim. Decydujący w wyhamowaniu walk był sygnał z najwyższych szczebli władzy do lokalnych liderów wyznawców hinduizmu w Delhi i stanie Uttar Pradesz, skąd przyjeżdżali napastnicy. Policja pozostała obojętna, a według raportów i zeznań także uczestniczyła w atakach, m.in. wywlekając imama, który schronił się w meczecie, i pomagając tłumowi go katować.
To najczarniejszy od 20 lat wybuch „przemocy wspólnotowej”, jak o zamieszkach religijnych mówi się w Indiach. Według badaczy stosunków społecznych nad Gangesem ataki te miały cechy pogromu, a ich dynamika i charakter wykazują wiele podobieństw z najgorszymi chwilami w dziejach niepodległych Indii.
Czytaj także: Tadź Mahal przedmiotem sporu hindusów i muzułmanów
Muzułmanie i hindusi, historia niezgody
Republika Indii wskutek polityki Brytyjczyków, przez lata podsycających niezgodę między muzułmanami i hindusami, rodziła się we krwi. W 1947 r., gdy byłą kolonię dzielono na Indie i Pakistan, we wzajemnych rzeziach zginęło 2 mln osób. W 1984 r., gdy sikhijscy ochroniarze zamordowali premier Indirę Gandhi, miastem wstrząsnęły odwetowe ataki ze strony wyznawców hinduizmu. W 1992 r. w Ayodhyi w stanie Gużarat hindusi zaatakowali meczet zbudowany w miejscu mitycznych narodzin boga Ramy i obrócili go w ruinę gołymi rękami. Wtedy w zamieszkach zginęło 2 tys. osób, w większości muzułmanów.
Dekadę później, w 2002 r., w tym samym regionie i w kolejnym epizodzie sporu o świętą lokalizację w walkach zginęło 800 wyznawców islamu i 200 wyznawców hinduizmu. To wtedy stanem rządził Narendra Modi, oskarżany o bierne wspieranie przemocy – z powodu tych zarzutów był przez kilka lat persona non grata w USA i Wielkiej Brytanii. Ale sąd go uniewinnił, a wizerunek skrajnego konserwatysty na jakiś czas Modi przykrył maską sprawnego menedżera. I z taką etykietą zdobył fotel premiera. Dziś obiecuje, że w Ayodhyi stanie nowa świątynia Ramy.
Szósty rok jego rządów zaczął się od przelewu krwi. Szok prawdopodobnie na jakiś czas pozwoli odwrócić uwagę od kluczowych problemów: gospodarki, która zwolniła do zaledwie 4,5 proc. przyrostu PKB, rosnących nierówności ekonomicznych oraz największego od blisko pół wieku bezrobocia. Ale prócz demonów nienawiści w Indiach zbudziły się inne siły – wielki sprzeciw i brak zaufania do władzy, która od miesięcy nie słucha obywateli i wyłącznie zaostrza nacjonalistyczny kurs. Niezgodę na niszczenie świeckiego ogólnoindyjskiego poczucia wspólnoty wyrażają przedstawiciele wielu mniejszości, a także stanowiący 80 proc. społeczeństwa wyznawcy hinduizmu.
Czytaj: W Indiach do więzienia za rozwód
Indyjska przestroga dla świata
Zamieszki w Delhi to dopiero początek brutalnej walki o ducha najludniejszej demokracji na planecie. Wybuch przemocy nastąpił po kilku latach składania obietnic bez pokrycia i kierowania społecznych resentymentów na wybraną grupę rzekomo obcych. Ten sam model stosuje wielu skrajnych przywódców – od Ankary, przez Warszawę, po Waszyngton. A ponieważ Modi – skrajnie prawicowy populista – doszedł do władzy nieco wcześniej niż jemu podobni politycy na Zachodzie, warto patrzeć na indyjski scenariusz jak na przestrogę. Mieszkańcy Indii są o kilka kroków dalej niż my w opowieści o skutkach igrania ze społecznymi emocjami i instytucjonalnym zabezpieczeniem wolności.