Wszyscy, którzy jeszcze w zeszłym roku przewidywali, że wojna domowa z udziałem zewnętrznych interwentów w Syrii ma się ku końcowi, muszą przyznać się do błędu. Ostatnie wydarzenia wskazują, że konflikt wkracza w nowy etap, w który bezpośrednio zaangażowane są Turcja i Rosja.
Na świecie największe zaniepokojenie (choć nie przekłada się to na jakąkolwiek skoordynowaną akcję pomocy) budzi sytuacja ludności cywilnej i uchodźców, w tym groźba nowego kryzysu migracyjnego wisząca nad Europą. Ale rozwój sytuacji na militarnym froncie jest nie mniej dynamiczny i groźny. Zaczęło się od ofensywy sił syryjskich na jedyną większą enklawę opozycyjnych bojówek w prowincji Idlib w połowie grudnia, po rocznym okresie wstrzymania walk w rejonie, uzgodnionym przez Erdoğana i Putina na szczycie w 2018 r., uznawanym też za szczyt zbliżenia turecko-rosyjskiego.
Czytaj także: Turcja stawia NATO pod ścianą
Z kim trzyma Putin
Relacje między liderami i sytuacja „na ziemi” znacznie się od tego czasu pogorszyły. Syryjska armia, mająca wsparcie Moskwy, pierwszą dużą ofensywę przeprowadziła latem 2019 r. W rejonie jej działań były rozproszone oddziały tureckie; prowincja Idlib bezpośrednio sąsiaduje z Turcją, która – też w porozumieniu z Rosją – uznała przygraniczne regiony Syrii za swoją strefę buforową i wysłała tam wojska. Po kilku tygodniach walk stało się jasne, że celem syryjskich nalotów stają się również Turcy. Ci oczywiście ostrzeliwali się w samoobronie, co prowadziło do eskalacji z udziałem rosyjskiego lotnictwa.
Prezydent Turcji wzywał Rosjan do wycofania, a na szczeblu politycznym Ankara próbowała – do tej pory bezskutecznie – wyjaśnić, czyją stronę tak naprawdę trzyma Putin: Asada czy Erdoğana. W styczniu udało się nawet uzgodnić kilkudniowe zawieszenie broni, ale o żadnym nowym „dealu” nie było mowy. W lutym nastąpiła nowa eskalacja – uzbrojeni i wspierani przez Turków rebelianci zestrzelili dwa syryjskie śmigłowce, doszło do ostrzelania rosyjskiego samolotu Su-24, choć bez strącenia. Erdoğan ogłosił, że operacja w północno-zachodniej Syrii jest kwestią czasu, i wysłał Kremlowi sygnał o gotowości do rozmów – przemilczany. Asad w telewizji ogłosił, że syryjska ofensywa będzie kontynuowana niezależnie od tureckich gróźb. 27 lutego w syryjsko-rosyjskim nalocie ginie 34 tureckich żołnierzy. W odpowiedzi Turcja ogłasza 1 marca operację „Wiosenna Tarcza”.
Turcja atakuje precyzyjnie
Poprzedził ją spektakularny atak tureckich bezzałogowców na stanowiska syryjskiej artylerii i obrony przeciwlotniczej. Według oficjalnych danych podanych przez tureckiego ministra obrony zniszczono ponad sto czołgów, kilkadziesiąt wyrzutni rakietowych i dział, osiem śmigłowców, trzy systemy obrony powietrznej – a zginęło ok. 2 tys. żołnierzy armii syryjskiej.
Nie jest jasne, czy minister Hulusi Akar mówił o stratach tylko z jednego dnia, nie ma też pewności, czy mówił prawdę. Jeśli jednak liczba zabitych się zgadza, to Turcy dokonali istnej masakry. Równie duże zainteresowanie budzi jeszcze jedna rzecz – precyzja uderzeń. Karierę w mediach społecznościowych robi minutowy film – montaż obrazów z kamer bezzałogowców, pokazujący ostatnie sekundy przed uderzeniem w cel i skutki eksplozji. Widać trafiane punktowo działa samobieżne, czołgi, pojazdy ciężarowe, wieloprowadnicowe wyrzutnie rakietowe. Mało tego: widać, jak niszczone są cele, które przynajmniej w teorii służą m.in. do obrony przed atakiem dronów – chodzi o rosyjskie systemy przeciwlotnicze Pancyr-S.
Opłaciły się drony
Wiarygodność nagrania jest kwestionowana, dane są fragmentaryczne, „raporty z frontu” to element wojny propagandowej. Ale film zrobił wrażenie. „Imponujący pokaz” – pisze na Twitterze gen. Frederick Ben Hodges, były dowódca sił lądowych USA w Europie, obecnie ekspert waszyngtońskiego think tanku CEPA. Wyraża nadzieję, że NATO skorzysta z doświadczeń tureckich w zwalczaniu celów syryjskich, które są po części rosyjskimi. Wytyka im kiepskie rozmieszczenie, brak kamuflażu, skoncentrowanie zamiast rozproszenia – ułatwiające namierzenie i zniszczenie. Hodges od lat powtarza, że Turcja mimo konfliktu z wieloma krajami NATO pod względem wojskowym pozostaje sojusznikiem nie do zastąpienia, a jej wnioski z pola walki w Syrii mogą przynieść korzyści. Turcja jest liderem, jeśli chodzi o drony.
Do publikowania takich obrazków do tej pory najbardziej przyzwyczaili nas Amerykanie, Brytyjczycy czy Izraelczycy, prowadzący operacje w Iraku, Afganistanie, innych miejscach na Bliskim Wschodzie i w Afryce. Na zdjęciach było widać z reguły jakiś pojazd lub budynek, czasem grupę ludzi, po chwili błysk, chmurę dymu i zniszczenia. Dawniej źródłem takich materiałów były głównie śmigłowce i samoloty, w ostatnich latach coraz częściej pociski manewrujące i drony – rozpoznawcze lub występujące w podwójnej roli zabójców i obserwatorów predatory.
Rozpowszechnienie tej technologii w ostatnich dwóch dekadach sprawiło, że gracze pierwszej ligi stracili monopol. Do grona operatorów uzbrojonych dronów dołączyły Chiny, Pakistan, Iran, Arabia Saudyjska, Egipt. Zdjęcia pokazane przez Turków są wyraźne, najpewniej robione z niewysokiego pułapu, a widoczne cele wskazują, że atak poprzedziło drobiazgowe rozpoznanie. Turcy właśnie pokazali Rosji i reszcie świata, że dwie dekady inwestycji w technologie zbrojeniowe przynoszą efekty, a postawienie na bezzałogowce było słuszne, przynajmniej w takim zakresie, jakiego wymagała akurat ta operacja.
Lepsze własne drony niż z importu
O najwyższym statusie tureckiego programu dronowego najdobitniej świadczy to, że jego twórca, wykształcony w USA inżynier Selçuk Bayraktar, pojął w 2016 r. za żonę najmłodszą córkę Erdoğana. Stało się to po ponad dekadzie starań o uznanie dla jego koncepcji budowy arsenału dronów rozpoznawczych i uderzeniowych. Zanim Bayraktar awansował do najbliższego kręgu doradców i współpracowników, musiał stoczyć walkę z wojskowymi.
Pod koniec XX w. Turcja nadzieje i plany wiązała z dronami z importu – z USA czy Izraela. Zresztą częściowo zrealizowane. Jeszcze w latach 90. używała niewielkich rozpoznawczych bezzałogowców General Atomics, w 2006 r. zamówiła z Izraela dobrze znane i sprawdzone herony. Ale były to urządzenia pozwalające jedynie na monitorowanie sytuacji na ziemi, ewentualnie przekaz danych, a nie na uderzenia, jak amerykańskie predatory czy ich następcy – reapery. Do tego Izrael kontrolował przepływ danych. Ani Amerykanie, ani Izraelczycy nie byli skłonni dzielić się najnowszymi i najbardziej zabójczymi wynalazkami z Turcją, która pod rządami Erdoğana stawała się coraz mniej przewidywalna i coraz bardziej agresywna.
Pierwszym celem tureckich dronów byli nie wrogowie z zewnątrz, a kurdyjscy bojownicy z PKK i powiązanych organizacji zbrojnych. Pierwszą prezentację uzbrojonego drona własnej produkcji Bayraktar przeprowadził zaś w 2005 r. W tym czasie nad dronami pracował też państwowy koncern TAI. Efektem są dziś dwa podstawowe systemy bezzałogowców: Anka i TB2, które właśnie w Syrii przechodzą chrzest bojowy na dużą skalę.
Chrzest bojowy dla tureckich bezzałogowców
Anka (nazwa wywodzi się od tureckiej wersji mitycznego Feniksa) to klasyczny bezzałogowy samolot wielkości i klasy amerykańskiego Predatora. Tak jak większość podobnych konstrukcji powstał z myślą o maszynie patrolowo-rozpoznawczej, wskazującej cele i dozorującej z powietrza sytuację na ziemi za pomocą kamer i radaru. Z czasem przeszedł ewolucję w stronę nosiciela precyzyjnego uzbrojenia – niewielkich pocisków produkowanych przez turecką firmę Roketsan.
Wersja uzbrojona Anka-S może przenosić trzy typy lekkich (8–22 kg), kierowanych pocisków rakietowych, opracowanych specjalnie dla dronów. Świadczy to o tym, że po stronie przemysłu amunicyjnego program bezzałogowców też miał strategiczne znaczenie.
Najciekawszą cechą dronów Anka jest to, że sterowanie nimi może odbywać się za pośrednictwem satelitów, co podnosi tureckie zdolności na zupełnie nowy poziom, dostępny wcześniej tylko światowym mocarstwom. Nieco mniejszy od Anki, przeznaczony do działania na krótszych odległościach, jest TB2, produkt Bayraktara. Ma spłaszczony kadłub, futurystyczny wygląd, a pod skrzydłami przenosi nawet cztery pociski. W czasie trwającej od kilku lat nieregularnej interwencji tureckiej w Syrii zdjęcia z obu dronów wielokrotnie pokazywano jako dowód skuteczności armii w namierzaniu i zwalczaniu terrorystów z ISIS – nieraz dosłownie poszczególnych ludzi.
A Polska tych dronów nie chce
Nic dziwnego, że szukająca technologicznego wsparcia na świecie Ukraina zdecydowała się w zeszłym roku na zakup 12 sztuk TB2 i trzech naziemnych stacji kierowania. Tureckie uzbrojenie i makiety dronów były też pokazywane na kieleckich targach MSPO, ale bez powodzenia, jeśli chodzi o zamówienia. Program zakupu dronów Gryf padł ofiarą zamieszania za rządów Antoniego Macierewicza i redefinicji priorytetów MON. Polska nie ma dziś uzbrojenia tej klasy. Zastanawia to w sytuacji, gdy w kraju jest wystarczający potencjał przemysłowy do stworzenia takiego arsenału, a ze świata co chwila dobiegają potwierdzenia niezwykłej skuteczności dronów na polu walki.
Tureckie uderzenie i pokaz nowoczesnej technologii to sygnał nie tylko dla Rosji. Dla odwiecznego rywala w regionie Grecji masowe użycie dronów brzmi jak ostrzeżenie, że Turcja nie musi uruchamiać lotnictwa i sił morskich, by zadać bolesne ciosy w razie ciągle niewykluczonej konfrontacji zbrojnej. Dla NATO komunikat zaś brzmi: nie odrzucajcie nas, bo mamy zdolności, które mogą się przydać.
Czytaj też: Cała prawda o tym, jakie to „drony bojowe” planuje kupić MON
Turcja, NATO, Rosja. Komu z kim po drodze?
NATO, poproszone przez Turcję o konsultację w sprawie sytuacji w Idlibie, wyraziło najgłębsze współczucie z powodu śmierci tureckich żołnierzy, ale nie zdecydowało się na wsparcie militarne. Można stwierdzić, że Erdoğan ma za swoje. Lata nieliczenia się ze zdaniem sojuszników, prowokacyjny zakup S-400 z Rosji, zerwanie współpracy z USA przy F-35, które odbiło się na sytuacji pozostałych uczestników programu, wreszcie polityka wewnętrzna sprzeczna z wartościami sojuszu – musiały zaowocować chłodnym przyjęciem wniosku o dyskusję w ramach art 4. traktatu waszyngtońskiego.
NATO nie chce pomóc Erdoğanowi, a przede wszystkim wejść w potyczkę z Rosjanami, gdy to nie oni atakują terytorium sojuszu, a agresorem z punktu widzenia prawa międzynarodowego jest Turcja. Ale to, że NATO nie reaguje, nie oznacza braku wsparcia. Turcy odnowili kontakty z USA, starają się o wzmocnienie obrony powietrznej dodatkowymi patriotami. Wiedzą, że konfrontacja z Rosją jest ryzykowna i wolą być gotowi. Amerykanie prowadzą zaś własną politykę strategiczną i NATO używają w jej ramach jako środka, a nie celu, więc Erdoğan świadomie gra na dwa fronty.
A może i trzy, bo zdaje się, że mimo skierowania wojska na front nie rezygnuje z wizji nowego układu z Putinem. Kilka lat temu między Turcją a Rosją doszło do eskalacji – zestrzelono rosyjski samolot – po czym wzajemne relacje niespotykanie się ociepliły.