„Gdyby skorumpowany reżim szacha pozwolił ludziom wybierać, nie byłoby żadnej rewolucji” – obwieścił zgromadzonym na Mejdan-e Azadi (pl. Wolności) z okazji 41. rocznicy rewolucji prezydent Hasan Rouhani. Był to mało irański, bo wyrażony bardzo wprost przytyk do przedwyborczych posunięć lojalnych Alemu Chameneiemu konserwatystów.
Nie było chyba wyborów, które odbyłyby się w tak trudnym czasie: USA jednostronnie wypowiedziały umowę nuklearną, która de facto przestała obowiązywać, pogarszająca się sytuacja ekonomiczna wywołała gwałtowne protesty, Iran zestrzelił omyłkowo samolot ukraińskich linii. Analitycy na całym świecie mówili o malejącej legitymacji reżimu do sprawowania władzy, o frustracji i wypaleniu obywateli.
Iran wyklucza kandydatów
Aby zyskać pewność co do „właściwego” rozstrzygnięcia wyborów w tym niesprzyjającym czasie, władza zastosowała sztuczkę zasadzającą się na specyfice irańskiego systemu politycznego. Parlament (Madżles) jest pod kontrolą Rady Strażników Konstytucji, (nazywanej Radą Strażników). Ten 12-osobowy organ, składający się z sześciu islamskich prawników wskazanych przez rahbara (Najwyższego Przywódcę) i sześciu prawników wskazanych przez Madżles (spośród kandydatów szefa władzy sądowniczej, którego oczywiście wybiera przywódca), jest swoistym watchdogiem systemu, gwarantującym, że uchwały parlamentu będą zgodne z szariatem i konstytucją.
Rada ogłasza także zdolność prawną kandydatów w wyborach prezydenckich, parlamentarnych i do Rady Ekspertów. Kilka tygodni temu podjęła arbitralną decyzję o dyskwalifikacji prawie połowy z 14 tys. kandydatów – w znakomitej większości przedstawicieli reformatorów i centrystów, wielu prominentnych polityków i 90 parlamentarzystów ubiegających się o reelekcję (ogłoszono, że kiedyś byli wystarczająco przyzwoici, ale się „zepsuli”; nie od dziś wszak wiadomo, że władza degeneruje).
Wybór między dżumą i cholerą
Rywalizacja była w gruncie rzeczy wewnątrzfrakcyjna – w wielu okręgach Irańczycy wybierali między konserwatystami a ultrakonserwatywnymi twardogłowymi. Dla wielu, szczególnie dla młodego pokolenia, to jak wybór między dżumą i cholerą. Decyzja Rady oburzyła wielu polityków z prezydentem Rouhanim na czele, aktywistów i obrońców praw człowieka, nawołujących do bojkotu wyborów.
Nic więc dziwnego, że frekwencja okazała się najniższa w historii Islamskiej Republiki. Do urn poszło 42,6 proc. uprawnionych, 20 proc. mniej niż w 2016 r. (warto odnotować, że prawie połowę głosujących stanowiły kobiety). Nawet do 42 proc. nie należy się jednak zbytnio przywiązywać. Działania władz często cechuje, mówiąc eufemistycznie, brak transparentności, więc realna frekwencja mogła być jeszcze niższa. Dość powiedzieć, że informacji o wynikach nie da się wydobyć od irańskiego MSW – strona od niedzieli nie działa nigdzie poza Iranem.
Wyjątkowo niski odsetek mieszkańców poszedł do urn w Teheranie, co tradycyjnie sprzyjało frakcji jastrzębi. Na 30 miejsc wszystkie zajęli skrajnie konserwatywni akolici Chameneiego. To bolesny cios dla liberałów i reformatorów, dla których Teheran był twierdzą – w 2016 r. to ich koalicja startująca pod nazwą List-e Omid (Lista Nadziei) zgarnęła wszystkie 30 miejsc.
Czytaj także: Kim są i co mogą ajatollahowie
Irańczycy przestraszyli się koronawirusa?
Najwyższy wynik w stolicy (ponad 1,2 mln głosów) uzyskał Mohammad Ghalibaf, były mer Teheranu, dowódca Strażników Rewolucji i szef policji, zaufany Chameneiego, konserwatysta-technokrata. Najpewniej zastąpi Alego Laridżaniego na stanowisku szefa parlamentu. W stolicy triumfy święcili także reprezentanci partii Peydari, ultrakonserwatywnej, odwołującej się do podwalin Islamskiej Republiki.
Także w skali kraju konserwatyści i twardogłowi odnieśli miażdżące zwycięstwo. Na 290 miejsc w Islamskim Zgromadzeniu Konsultatywnym (oficjalna nazwa Madżlesu) wybieralnych jest 285 – pięć konstytucja gwarantuje przedstawicielom mniejszości religijnych. Choć nie podano jeszcze pełnych wyników, wiadomo, że kandydaci ze stworzonej przez prawicę listy Koalicja Jedności zdobyli ok. 220 mandatów, niezależni – 35, a reformatorzy i centryści – 20. W kwietniu odbędzie się „dogrywka”, służąca uzupełnieniu nieobsadzonych w tej turze miejsc (tam, gdzie żaden z kandydatów nie przekroczył liczby głosów wymaganej do uzyskania mandatu). Członkami parlamentu zostały m.in. osoby związane z byłym prezydentem Mahmudem Ahmadineżadem, któremu jak mało komu udało się wykreować wizerunek kraju jako kompletnie nieprzewidywalnej republiki religijnych fanatyków.
Pojawiły się głosy (takie było też stanowisko Chameneiego), że wielu Irańczyków zostało w domach ze względu na rosnącą liczbę zakażeń koronawirusem – być może, ale nie należy przeceniać jego wagi. W ankiecie przeprowadzonej w Teheranie na przełomie stycznia i lutego 81 proc. respondentów nie zamierzało głosować. 97 proc. spośród tych, którzy w ostatnich wyborach prezydenckich poparli Rouhaniego, także nie wybierało się do urn, a 62 proc. stwierdziło, że obecnej sytuacji winna jest polityka rządu.
Irańczycy są rozczarowani
Najważniejsze przyczyny apatii u zwykle aktywnych Irańczyków (pierwszy raz od 1979 r. frekwencja spadła poniżej 50 proc.) to rozczarowanie klasą polityczną i poczucie, że ich głos jest bez znaczenia. Irańczycy liczyli na poprawę sytuacji gospodarczej, obniżenie bezrobocia, lepsze warunki życia, liberalizację prawa, wyjście z międzynarodowej izolacji. Oczekiwania wzmocniły się po podpisaniu w 2015 r. umowy nuklearnej.
Były duże nadzieje i duże rozczarowania – bilans „lat reformatorskich” wypada kiepsko. Ograniczono skalę subsydiów, wzrosły koszty życia, inflacja (w 2019 r. rial stracił 40 proc. wartości). Wielu Irańczyków straciło wiarę, że władza ma im cokolwiek do zaoferowania. Ten stan ducha odzwierciedlają nawet portale internetowe i social media – tematem numer jeden jest koronawirus, a w zalewie newsów trudno się w ogóle zorientować, że odbyły się jakiekolwiek wybory. Zapiszą się więc w historii jako bardzo istotne, ale nie ze względu na wynik czy frekwencję.
Co innego ma znaczenie. Teraz widać, jaki konserwatyści na czele z Chameneim mają stosunek do demokracji. Irańczycy muszą przełknąć gorzką pigułkę: rozpoczął się proces koncentracji całej władzy w rękach wąskiego kręgu osób lojalnych rahbarowi, zaciekłych obrońców porządków opartych na boskiej legitymacji.
Mogłoby się wydawać, że nihil novi. Ale wbrew obiegowym opiniom w Iranie jest pluralizm polityczny. Na użytek tego tekstu tamtejszą scenę polityczną można podzielić z grubsza na cztery stronnictwa: twardogłowych (pryncypialistów) i konserwatystów po jednej stronie oraz reformatorów i centrystów po drugiej. Dzielą się one na mniejsze frakcje, które w warunkach demokracji w stylu zachodnim nazwalibyśmy partiami politycznymi.
Rouhani kontra parlament
Od czasu utworzenia ruchu reformatorskiego w 1997 r. w kraju panuje duopol ścierających się sił konserwatywnych i liberalnych. Między innymi dlatego reżim okazał się dużo trwalszy, niż przewidywano – dzięki zróżnicowaniu postaw w rządzie mógł identyfikować i odpowiadać na różne społeczne potrzeby.
Wszystko wskazuje na to, że taki dwupodział właśnie dobiega końca. Konserwatyści lojalni wobec Chameneiego kontrolują już władzę sądowniczą i ustawodawczą, szykując się do przejęcia prezydentury w 2021 r. Rouhaniego czeka trudny rok pracy z wrogo nastawionym parlamentem, który bez wątpienia będzie starał się storpedować inicjatywy jego i Dżawada Zarifa, ministra spraw zagranicznych, głównych architektów porozumienia nuklearnego i „polityki odwilży”.
Część kandydatów frakcji twardogłowych, którzy uzyskali mandat, to osoby związane z Korpusem Strażników Rewolucji. Sepah, jak nazywają ich Irańczycy, to gigantyczny konglomerat militarno-biznesowy, jeden z największych beneficjentów rewolucji. Ich rosnący udział w rządzeniu ma niebagatelne znaczenie dla przetrwania reżimu – który doszedł do władzy przez rewolucję, a więc mało prawdopodobne, by ją stracił, gdy u steru pozostają rewolucyjne elity.
Irańczycy są sfrustrowani korupcją i niekompetencją rządzących, a podziękowania za ten stan rzeczy można składać w dużej mierze Donaldowi Trumpowi. Lista osiągnięć jego administracji w tym zakresie jest imponująca: zerwanie umowy nuklearnej, kolejne sankcje na Iran, zabójstwo gen. Sulejmaniego. Seria kryzysów nadwerężyła legitymację reżimu, który w oczach obywateli stracił najsolidniejszy punkt zakotwiczenia: zdolność do kontrolowania wyzwań wewnętrznych i zewnętrznych.
Czytaj także: Strażnicy Rewolucji na liście „terrorystów”
Napięcie między rządem a Irańczykami
To wszystko skłoniło konserwatystów i twardogłowych do zwarcia szyków. Było do przewidzenia, że polityka Trumpa wobec Iranu nie przyniesie oczekiwanych przez niego rezultatów – władze ani nie zgięły karku, ani nie przyjęły bardziej koncyliacyjnej postawy. W samych Irańczykach nie obudził się rewolucyjny duch. Trend jest dokładnie odwrotny. Reżim ma jeszcze więcej władzy nad instytucjami, wzmocnił się też Korpus Strażników.
Rząd oddala się od społeczeństwa, a ofiarami takiej polityki mogą paść nie tylko Irańczycy. Choć konserwatyści są bardziej pragmatyczni, niż mogłoby się zdawać, a prerogatywy parlamentu w zakresie polityki zagranicznej są mocno ograniczone, może on torpedować inicjatywy rządu m.in. poprzez przeciąganie wdrażania międzynarodowych traktatów (jak umowa nuklearna, którą udało się podpisać za jednym posiedzeniem, a której obecna większość jest przeciwna). W gestii parlamentu leży też wszczynanie procedury impeachmentu wobec ministrów i samego prezydenta.
Konserwatyści mogą się stać zakładnikami swojej retoryki. „W Madżlesie nie ma miejsca dla tych, którzy boją przeciwstawić się wrogom z zagranicy” – grzmiał Chamenei w odpowiedzi na zarzuty o nieuczciwą dyskwalifikację reformatorów. W kontekście rosnących napięć w regionie to raczej zła wróżba. Po pięciu latach od podpisania umowy nuklearnej wyraźnie widać, że zaprzepaszczono szansę na ponowne uczynienie z Iranu dobrze funkcjonującego członka społeczności międzynarodowej, co byłoby korzystne dla samych Irańczyków, dla regionu i Zachodu. Drzwi się zamykają.
Jagoda Grondecka jest iranistką, współpracuje z „Kulturą Liberalną”