Rekonstrukcja rządu Borisa Johnsona zmieniła się w krwawą jatkę: przez naciski „brytyjskiego Rasputina”, czyli doradcy premiera Dominica Cummingsa, ustąpił sam minister finansów. Piątkowe dzienniki w ramach komentarza do sytuacji zamieściły dwie wymowne karykatury: na jednej obok Johnsona siedzą ministrowie, tzn. różne wersje Cummingsa, a na rysunku Petera Brooksa Cummings występuje jako minister finansów, który trzyma w kieszeni nowego kanclerza skarbu. Czyli znów Cummingsa.
Czytaj także: Dominic Cummings – zły duch brexitu
Javid odchodzi, Johnson walczy z kryzysem
Minister Sajid Javid odchodzi z rządu w trudnym momencie: miesiąc przed ogłoszeniem budżetu, gdy rozpoczną się rokowania z Unią Europejską w sprawie nowego układu handlowego. To pierwszy zmuszony do ustąpienia kanclerz skarbu od czasów Randolpha Churchilla, który stracił tekę w 1880 r. Javid tłumaczył reporterom, że warunków premiera nie mógłby zaakceptować żaden szanujący się minister. Podał się do dymisji w reakcji na dictum Borisa, który zażądał od niego zwolnienia wszystkich doradców. Była to rzecz jasna prowokacja obliczona na jego dymisję. I to wbrew zapewnieniom Johnsona sprzed trzech miesięcy wobec CBI (Konfederacji Brytyjskiego Przemysłu), że pozycja Javida jest niepodważalna.
Komu przeszkadzał Sajid Javid
Javid, syn kierowcy autobusu, z talentem do rozmawiania z working class, starał się niczym nie urazić Johnsona, ale nie był ulubieńcem Cummingsa. Strzegł budżetu, Cummings chciał zaś całkowitego podporządkowania ministerstwa Downing Street, tak by kanclerz skarbu nie ograniczał fantazji premiera (no i Cummingsa). Javid przeszkadzał im obu, bo nalegał na ograniczenie do 3 proc. GDP rządowych pożyczek na infrastrukturę. Tymczasem rząd chce zbudować szybką kolej na północy kraju.
39-letni Rishi Sunak, następca Javida, zgodził się, by wszystkich doradców wyznaczało mu Downing Street. Tym samym, jak kpią media, został CHINO (Chancellor in name only – kanclerzem tylko z nazwy). „Przejął ministerstwo i zgodził się wypełniać misję pucowania butów pryncypałowi” – pisał zjadliwie w „The Times” Philip Collins.
Boris „Bojo” Johnson pozbywa się ludzi
Boris Johnson wygrał wybory w grudniu, ale wciąż potwierdza, że jego format intelektualny i temperament nie nadają się do kierowania rządem (za czasów Theresy May był zresztą bardzo kiepskim ministrem spraw zagranicznych). Złośliwi twierdzą, że zatrzymał się mentalnie na etapie akademickich dyskusji w Oksfordzie. Wtedy wystarczyły efektowne hasła, zwroty akcji i zaskakujący sojusznicy. Kierowanie maszynerią rządową to zupełnie inna bajka. Wiecowy watażka gubi się w dokumentach i działa pochopnie. „Tak jak wielu polityków, którzy cenią brawurę, Johnsona gnębi zapewne przekonanie, że nie nadaje na premiera” – pisał Philip Collins.
Jak wielu narcyzów Johnson przenosi swoje strachy na współpracowników. Cała galeria ministrów, których zdążył zwolnić, osoby tego formatu co Amber Rudd, Jeremy Hunt i Rory Stewart – to znak, że wkrótce jego gabinet będzie się składał z potulnych potakiwaczy. Pozbycie się takich ludzi jak minister sprawiedliwości Geoffrey Cox, który zachował honor nawet w chwilach najostrzejszych konfrontacji brexitowych, może oznaczać jedno: Boris za nic ma lojalność. Zwolnił wszak także spolegliwą Andreę Leadsom. W sumie 15 osób z ekipy May.
Trzy cele premiera Wielkiej Brytanii
Boris może więc sprawiać wrażenie furiata, ale wyrachowanego. Wykorzystał rekonstrukcję rządu, by osiągnąć trzy cele za jednym zamachem. Po pierwsze, zaspokoił (i uspokoił) Cummingsa, godząc się na budowę nowego centrum decyzji ekonomicznych. Przypomnijmy, że zgodnie z tradycją resort finansów zachowywał do tej pory pewną autonomię, tak by myślenie życzeniowo-sondażowe nie powodowało nieodpowiedzialnego „skoku na kasę”.
Po drugie, w obawie przed każdym objawem sprzeciwu Boris wyeliminował wszystkich znaczących polityków. Powstała więc galeria figur woskowych – rząd składa się z ludzi niedoświadczonych i miernych, na co wskazują nawet konserwatywne dzienniki. Stojących na czele kluczowych resortów – spraw zagranicznych i wewnętrznych – Dominic Raab i Priti Patel „The Times” nazywa „bezbarwnymi” i całkowicie niesamodzielnymi. Nagrodzony dymisją został jedyny minister z istotnymi dokonaniami, szef resortu Irlandii Północnej Julian Smith, który doprowadził do wznowienia prac zgromadzenia Storemont w Belfaście. Boris nie mógł mu zapewne wybaczyć innej wizji brexitu niż jego własna.
Boris Johnson wiosłuje w nieznane
Najważniejszy jest cel trzeci: generowanie hałasu. Premier wierzy w ustawiczną rewolucję: w buńczuczne zapowiedzi i efektowne dymisje (jedną z doradczyń Javida wyprowadzono w eskorcie policji). „Bojo”, jak go przezywają dziennikarze i satyrycy, wierzy też w rozwiązania rodem z krajów realnego socjalizmu. Ustala więc, którzy dziennikarze mogą uczestniczyć w konferencjach prasowych (gazety taki pomysł solidarnie zbojkotowały). Ustawiczne walenie wiosłami w wodę wywołuje wrażenie, że rząd pracuje, nawet jeśli łódź stoi w miejscu lub zawraca. Słabo wyrobieni wyborcy to kupują.
W efekcie powstał „rząd pełen komiksowych postaci” – pisał „The Times”. Wkrótce Johnson–Cummings odkryją, że nie da się rządzić krajem ręcznie z Downing Street 10. Nadzieje na reformy w służbie zdrowia, edukacji i systemie zasiłków już dziś wydają się płonne.
Premier ma dużą przewagę w Izbie Gmin nad opozycją, ale niektórzy jego ministrowie są tak mało poważni, że Partia Pracy być może zbojkotuje najbliższą sesję pytań w parlamencie. Do kompromitacji w oczach wyborców jeszcze daleko, ale elita już wie, że Bojo to farbowany lis. Za rok, gdy załamie się gospodarka (już stoi w miejscu) i legną w gruzach rokowania z Unią, będzie się trzeba zastanowić, czy hipokryta i demagog jest dobrym kandydatem na premiera. Na razie Wielka Brytania jest jak okręt płynący gdzieś w dal, ku mitycznemu brexitowi, nie wiadomo dokąd, bez prowiantu i sieci do połowu.
Paradoksem epoki kryzysu demokracji jest to, że cele wielkiego europejskiego kraju wyznacza Dominic Cummings, propagandzista stawiający się na Downing Street w starej kurtce i z plastikową siatką. Boris odnajdzie samego siebie z czasów, gdy był merem Londynu, dopiero gdy pozbędzie się swojego „Rasputina”. A na razie dryfuje.