Donald Trump ogłosił długo zapowiadany „pokojowy plan” rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego autorstwa swego zięcia i doradcy Jareda Kushnera. W Białym Domu z uszczęśliwionym premierem Beniaminem Netanjahu prezydent oznajmił, że to „deal stulecia”. W odróżnieniu od poprzednich koncepcji zaprowadzenia pokoju na Bliskim Wschodzie, przygotowywanych zwykle przez obie strony trwającego ponad 70 lat konfliktu, plan Kushnera to w istocie jednostronny dyktat zgodny ze wszystkimi postulatami Izraela. Wbrew twierdzeniom Trumpa i Netanjahu nie ma tu miejsca na aspiracje Palestyńczyków do swojego państwa. Chodzi raczej o ich doraźne interesy polityczne.
Czytaj także: Dlaczego nie można rozwiązać konfliktu izraelsko-palestyńskiego
Co zakłada plan Trumpa
Plan przewiduje ustanowienie suwerenności Izraela nad większą częścią okupowanej przez niego Doliny Jordanu, obejmującą osiedla żydowskie zbudowane wbrew protestom Palestyńczyków. Oznacza to więc de facto aneksję tych terytoriów. Osiedla powstały niezgodnie z prawem międzynarodowym: obywatele kraju okupanta nie mogą się osiedlać na zagarniętych przez niego terenach. Izrael twierdzi jednak, że osiedla są legalne. A Trump jako pierwszy prezydent USA uznał to stanowisko.
Zgodnie z planem Palestyńczycy mają posiadać ograniczoną autonomię na pozostałej części Zachodniego Brzegu Jordanu, ale Izrael zachowa nad nią militarną kontrolę. Zakres palestyńskiego samorządu będzie się mógł zwiększać, by w ciągu trzech–czterech lat osiągnąć fazę państwowości, ale pod warunkiem demilitaryzacji i wprowadzenia innych posunięć, takich jak deklaracja wyrzeczenia się przemocy i wspierania terroryzmu – to gwarancje bezpieczeństwa dla Izraela. Państwo palestyńskie o bliżej nieokreślonych granicach nie miałoby własnych sił zbrojnych ani odrębnej polityki zagranicznej.
Jerozolima, w której obie strony widzą swoją stolicę, pozostałaby pod wyłączną administracją Izraela jako jego „niepodzielna” stolica. Palestyna miałaby zaś ograniczony samorząd nad jej wschodnią częścią, do której prawa sobie rości. Co prawda Trump mówił o Wschodniej Jerozolimie jako „stolicy Palestyny”, i to z ambasadą USA. Trochę więc sobie przeczy.
Nie „plan stulecia”, ale oszustwo
W planie nie przewiduje się powrotu uchodźców palestyńskich do Izraela ani na ziemie okupowane, co zawsze było jednym z czołowych postulatów Palestyńczyków, z czasem coraz mniej realistycznym. Nikogo zatem nie zdziwiło, że przewodniczący Autonomii Palestyńskiej na Zachodnim Brzegu Mahmud Abbas odmówił nawet dyskusji na temat planu, a znany palestyński działacz Saab Erekat powiedział, że nie jest to – jak uważa amerykański prezydent – „deal stulecia”, lecz „oszustwo stulecia”.
Trump mimo to jest przekonany, że z czasem Palestyńczycy poprą jego plan. Wabikiem jest zapewne 50 mld dol., które w razie powodzenia porozumienia w formie inwestycji zasiliłyby gospodarkę biednej Autonomii. Innymi słowy: Palestyńczycy przełkną podyktowane im warunki, gdyż w ich obecnym położeniu nie mogą niczego wymagać i nic więcej nie dostaną ani od rządu Izraela, ani od USA. Na razie na ich zgodę na plan się nie zanosi – zapowiadają raczej „dzień gniewu”, czyli masowe protesty, może kolejną intifadę.
Czytaj także: Na kogo może liczyć Palestyna?
USA zawsze po stronie Izraela
USA zawsze popierały raczej Izrael w jego sporze z Palestyńczykami, ale w przeszłości starały się zachowywać pozory bezstronnego pośrednika. Czasami wywierały presję na swego kluczowego sojusznika na Bliskim Wschodzie, zmuszając go do różnych kompromisów. Prezydent George H.W. Bush zagroził Izraelowi cofnięciem gwarancji kredytowych, jeśli będzie kontynuował budowę osiedli na okupowanych ziemiach. Bill Clinton, jego następca, mocno zaangażował się w mediacje między stronami, gdy w wyniku konferencji w Oslo na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy powstała Autonomia Palestyńska. Zmierzano wówczas do porozumienia, którego celem miało być ustanowienie niepodległego państwa palestyńskiego. W czasie rozmów w Camp David, gdzie miało się to urzeczywistnić, Clinton twardo naciskał na Izrael, by poczynił ustępstwa. Ale skończyło się na niczym, bo Jaser Arafat nie zgodził się, niestety, na amerykańsko-izraelskie propozycje.
Po fiasku Camp David konflikt się zaostrzał. Wybuchła druga intifada (2000–05). Administracja George′a W. Busha popełniła błąd, zachęcając – zgodnie z ideologią „wstrząsania” Bliskim Wschodem – do wyborów w Strefie Gazy, w wyniku których do władzy doszli islamscy ekstremiści z Hamasu. Szanse na pokój zmalały jeszcze bardziej, kiedy w Izraelu rządy objęła na dłużej prawicowa koalicja pod wodzą Likudu. Barack Obama, cieszący się zaufaniem Palestyńczyków, ale nie premiera Netanjahu, starał się przekonać obie strony do wznowienia rozmów, ale proces pokojowy był już praktycznie martwy.
Czytaj także: Izrael zmierza w kierunku państwa religijnego
Trump walczy o głosy wyborców
Trump miał szansę go ożywić. Takie posunięcia jak zerwanie porozumienia nuklearnego z Iranem i uznanie izraelskiej suwerenności nad Wzgórzami Golan czyniły go dostatecznie wiarygodnym przyjacielem Izraela, by na zasadzie „Only Nixon could go to China” (tylko Nixon, z nieposzlakowaną reputacją antykomunisty, mógł sobie pozwolić na dialog z Chinami Mao-Tse tunga) wymusić na nim koncesje pozwalające na powrót Palestyńczyków do rozmów. Niektórzy liczyli na to na początku jego kadencji. Dla Trumpa jednak zbyt ważny jest sojusz z religijną prawicą, ewangelikalnymi chrześcijanami. Poparcie Izraela to dla nich biblijny nakaz. Prezydent nie chce ryzykować. Pragnie jednocześnie przeciągnąć na swoją stronę więcej niż dotychczas Amerykanów żydowskiego pochodzenia, którzy wciąż głosują na demokratów.
Ogłaszając plan akurat teraz, pomógł w dodatku swemu przyjacielowi Netanjahu, którego dalsze rządy w Izraelu zależą od wyborów i na którym ciążą zarzuty korupcyjne. Oczywiście pomógł też sam sobie, bo na Kapitolu odbywa się właśnie proces w Senacie – finał sagi impeachmentu – od którego ceremonia ogłoszenia „dealu stulecia” ma odwracać uwagę.
Czy Palestyńczycy usiądą do stołu?
Nie oznacza to, że do wznowienia dialogu nie dojdzie. Palestyńczycy oświadczają, że droga do rozmów jest zamknięta i „nie są do kupienia” (wspomnianymi 50 mld dol.). Ale ze względu na słabe położenie może w końcu się złamią i powrócą do stołu rokowań.
Plan Trumpa-Kushnera opiera się na związkach jego ekipy z krajami arabskimi, które zawsze popierały Palestyńczyków, ale ostatnio żyją z Izraelem w dobrej komitywie. Trump powiedział, że krajom tym – chodzi głównie o Arabię Saudyjską, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Bahrajn (Egipt i Jordania mają układy pokojowe z Izraelem) – jego plan się „bardzo podoba”. Możliwe, że nie mija się z prawdą. Czyż można bowiem wierzyć, że osoby pokroju saudyjskiego księcia przejmują się losem biednych Palestyńczyków?
Na razie należy oczekiwać, że plan podgrzeje jeszcze bardziej antyamerykańskie nastroje na Bliskim Wschodzie, będzie sprzyjać ekstremistom, wywołując eskalację przemocy i terroryzmu.