W białoruskich rafineriach zadebiutowała ropa z Norwegii. Najpierw 86 tys. ton dotarło do litewskiej Kłajpedy pod pokładem tankowca „Breiviken”, skąd wożone jest pociągami do rafinerii w Nowopołocku. Składy mają jeździć raz, dwa razy dziennie, pierwszy transport liczył 59 cystern, przywieziono w nich 3,5 tys. ton. Przerzut ładunku zajmie około dwóch tygodni. Jego postępy śledzi cała Białoruś, która – jak kiedyś PRL statków z cytrusami – wygląda teraz tankowców i pociągów z ropą naftową.
Dotąd dostarczała ją tanio Rosja, ale logika toksycznego sojuszu obu państw nakazała Rosjanom zastosowanie szantażu energetycznego. Poważną podwyżką i ograniczeniem dostaw od 1 stycznia starają się wymusić pogłębienie integracji, co oznaczałoby pewnie kres niepodległości Białorusi. Przykładem szczerości intencji jest reakcja koncernu Łukoil, który ściął o jedną trzecią styczniowe zamówienia, stwierdził, że Białorusini ich nie potrzebują, skoro bawią się w import z Norwegii. Wobec tych trudności prezydent Białorusi Aleksandr Łukaszenka zapowiada ucieczkę do przodu. Rosyjskim firmom pozostanie 30–40 proc. dostaw. Reszta ropy – gospodarka zużywa do 24 mln ton rocznie – wędrować ma przez Bałtyk i Morze Czarne, o ile Polacy zgodzą się pompować ropę z Gdańska rurociągiem Przyjaźń, a Litwini i Ukraińcy użyczą moce w terminalach w portach, miejsce na torach kolejowych i w rurociągach.
Łukaszenka twierdzi, że plan przełamania rosyjskiego monopolu to nie blef, przyznaje się do konfliktu z Władimirem Putinem. Pociesza, że nie będzie już trzeba prosić Rosjan na kolanach o tanią ropę. Bo tę, co prawda po cenach rynkowych, chce sprzedać Białorusi cały naftowy świat, od Bliskiego Wschodu po Amerykę. Zresztą na 1 lutego z historyczną wizytą w Mińsku zapowiedział się Mike Pompeo, nigdy wcześniej szef amerykańskiej dyplomacji nie zajrzał do niepodległej Białorusi.