Byłem zszokowany, ale nie zaskoczony – tak królewski fotograf Arthur Edwards zareagował na wiadomość, że książę Harry i jego żona Meghan chcą się wycofać z pierwszoplanowych obowiązków królewskich i przynajmniej po części zamieszkać gdzieś w Ameryce Północnej. Zszokowany – bo tak syn następcy tronu nie powinien robić, a nie zaskoczony – bo oznaki nadciągającego rozłamu fotograf widział od dawna. Przy chrzcie dziecka para książęca ani nie wybrała tradycyjnych królewskich imion – tylko Archie Harrison – ani nie nadała niemowlęciu arystokratycznego tytułu, do którego było uprawnione po ojcu. Fotograf, być może stronniczy, bo to przyjaciel księcia Karola, winę za deptanie tradycji składa na „sposób myślenia” amerykańskiej żony Harry’ego, która nie znalazła ani uznania dworu, ani brytyjskich tabloidów.
Sam następca tronu książę Karol powiedział pół żartem, pół serio, że rodzina królewska to opera mydlana, serial telewizyjny. Widowisko rządzi się swoimi prawami, stale musi się coś dziać, nie wolno dopuszczać do za długich przerw w akcji. Tymczasem para Sussex już wcześniej chowała się na kilka tygodni, tabloidy nie miały zdjęć. Przedtem Harry – przynajmniej z punktu widzenia fotografa – był najbardziej lubianym rojalsem w kraju. Doskonale wchodził w przypadkowe sytuacje, żartował z żołnierzami na misjach, grał w rugby z dziećmi na plaży Copacabana, kiedy trzeba, tańczył na ulicy, rozśmieszał obcych.
Po małżeństwie to się zmieniło, para zaczęła wybierać sobie fotografów, źle przyjmowała krytykę. Najważniejszym jednak przewinieniem było zaskoczenie królowej decyzją zapowiadającą zasadniczą zmianę ich stylu życia, a nawet miejsca zamieszkania. A Harry był najulubieńszym z ośmiorga wnucząt królowej. Co więcej, zawiódł jej nadzieje, bo – wedle znawców – liczyła, że małżeństwo Harry’ego stanie się symbolem monarchii nowocześniejszej, młodszej i może mniej pompatycznej.