Najbardziej zauważonym przez media momentem ostatniej, dość nudnej, telewizyjnej debaty demokratycznych kandydatów do nominacji prezydenckiej było starcie dwojga senatorów: Berniego Sandersa i Elizabeth Warren. Sanders miał jej ponoć kiedyś powiedzieć, że „nie sądzi, by kobieta mogła wygrać wybory” do Białego Domu. Senator z Vermont zaprzeczył w debacie, że coś takiego oświadczył, i zapewnił, że wcale tak nie uważa. Ale inne źródła potwierdziły, że to raczej Warren mówi prawdę.
Może warto jednak zapytać, czy aby senator – o ile jest autorem tej seksistowskiej wypowiedzi – nie ma przynajmniej trochę racji. Czy płeć polityka nie jest rzeczywiście istotnym czynnikiem determinującym jego szanse w wyborach prezydenta USA? I czy w listopadzie kobieta może pokonać ubiegającego się o reelekcję Donalda Trumpa?
Hillary Clinton przegrała
Odpowiedź na pierwsze pytanie wydaje się oczywista – w 2016 r. Hillary Clinton była o włos od zwycięstwa. Zdobyła o 3 mln więcej głosów bezpośrednich, ale przegrała walkę o głosy elektorskie. Zdaniem niektórych jej fanów o wyniku zadecydował mizoginizm wyborców. Szalę przeważyły bowiem głosy białych mężczyzn z przemysłowych stanów środkowego Zachodu, robotników i farmerów, mniej wykształconych i raczej konserwatywnych.
Ale to nie takie proste. Kiedy w czasie tamtej kampanii pytałem w USA, czy Ameryka jest gotowa na kobietę prezydenta, zwolennicy Clinton odpowiadali, że „nie postrzega się jej jako kobiety”, tylko polityka (polityczkę?) emanującego siłą przywódcy, twardością, stanowczością i agresywnością, a więc cechami niekojarzonymi ze stereotypem kobiecości, jak delikatność czy empatia. Hillary nie jest kimś, kto „da się lubić”.
Przegrała głównie dlatego, że ciągnął się za nią bagaż oskarżeń o korupcję (na ogół bezpodstawnych) i okazała pogardę wyborcom z klas ludowych, których obraziła jako „godnych pożałowania” kołtunów. Zignorowała ich, nie fatygując się na wiece pod koniec kampanii, co potwierdziło jej wizerunek jako sztandarowej przedstawicielki aroganckich elit.
Czytaj także: Trump nie ma z kim przegrać
Więcej kobiet w polityce
Uprzedzenia mogły odegrać pewną rolę, ale wiele wskazuje, że są w USA w odwrocie. Według niedawnych badań tylko zdaniem 13 proc. Amerykanów mężczyźni lepiej nadają się do polityki niż kobiety. A według sondażu Gallupa aż 94 proc. mówi, że w wyborach prezydenckich zagłosowałoby na kobietę. W przeszłości płeć kandydatów zdecydowanie bardziej wpływała na preferencje. O zmianie świadczy choćby to, że o ile pół wieku temu kobiety stanowiły tylko 2 proc. członków Kongresu USA, o tyle teraz już 23,7 proc.
W ostatnich wyborach w 2018 r. to panie przeważyły szalę na korzyść demokratów, kiedy odzyskali większość w Izbie Reprezentantów. Kobiety piastują coraz więcej wybieralnych stanowisk w stanowych i lokalnych legislaturach i we władzach wykonawczych. Jeśli kiedyś obejmowały mandaty senatorów albo fotele gubernatorów, to po zmarłych mężach. A dziś z reguły dzięki własnym zaletom i kwalifikacjom. W dziewięciu stanach rządzą kobiety, coraz więcej jest też burmistrzyń.
To zresztą trend w całym zachodnim świecie. W krajach Europy – co prawda głównie północnej i środkowowschodniej – mieliśmy już lub mamy teraz kobiety na czele rządów, premierki lub prezydentki (zależnie od tego, który urząd jest ważniejszy). Pod tym względem USA pozostają w tyle, także za Polską, gdzie po 1989 r. były już trzy premierki. Stany kobiety prezydenta jeszcze się nie doczekały. Trudno określić przyczyny utrzymywania się patriarchatu na szczycie piramidy władzy. Czy należy to przypisać większemu niż np. w Finlandii czy Norwegii, gdzie połowa gabinetu to kobiety, przywiązaniu do tradycyjnego podziału ról? USA to nie maleńka Finlandia, ale supermocarstwo. Prezydent to Commander-in-Chief, wódz naczelny dysponujący kodami dostępu do ponad 7 tys. rakiet nuklearnych. Kontrola nad takim arsenałem to ogromna odpowiedzialność i w przekonaniu wielu Amerykanów najwidoczniej wciąż raczej „męska rzecz”.
Chociaż i to się pewnie zmieni. Kiedyś mało kto wyobrażał sobie w USA czarnoskórego prezydenta, a w 2008 r. i ten próg został przekroczony. Prędzej czy później kobieta będzie urzędować w Gabinecie Owalnym. Czeka ją jednak trudniejsza droga, gdyż – jak dowodzą badania – wyborcy kobiety oceniają surowiej. W takich cechach jak asertywność czy superambicja u pań widzą wady. A zwycięstwo Trumpa wydaje się potwierdzać, że takie właściwości jak megalomania, arogancja, a nawet korupcja Amerykanie łatwiej tolerują u mężczyzn.
Czytaj także: Sanna Marin najmłodszą premierką świata
Szanse Elizabeth Warren
Sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, jeśli chodzi o najbliższe wybory i szanse kandydatek na nominację w Partii Demokratycznej. Do przedbiegów zgłosiła się tym razem rekordowa liczba sześciu kobiet. W przeddzień prawyborów (początek: 3 lutego) na placu pozostały trzy: Elizabeth Warren, senator Amy Klobuchar i kongresmenka Tulsi Gabbard, która praktycznie nie liczy się już w rywalizacji. Według sondażu Ipsos/Daily Beast 74 proc. demokratów i niezależnych wyborców deklaruje, że nie ma nic przeciw kobiecie w roli prezydenta, ale tylko zdaniem 33 proc. tak samo myślą ich sąsiedzi. Inaczej mówiąc: według Amerykanów uprzedzenia są silne do tego stopnia, że kobiety mają mniejsze szanse na zwycięstwo w listopadzie.
A ponieważ główną motywacją demokratów jest w tym roku pokonanie znienawidzonego przez nich Trumpa, wśród preferowanych kryteriów oceny kandydatów szczególnie ważna jest „wybieralność”. Zwłaszcza że znowu zdecydują konserwatywni, robotniczo-farmerscy wyborcy z Midwestu. Stawia to Warren – najpoważniejszą kandydatkę – w trudnej sytuacji w walce z Joe Bidenem i Berniem Sandersem, którzy mają wprawdzie po 77 lat, ale są mężczyznami.
Czytaj także: Do polityki wchodzi młode pokolenie