To był prawdopodobnie najbardziej burzliwy przełom roku na Bliskim Wschodzie od... zeszłego roku. Zaczęło się pod koniec grudnia w Iraku, gdy jedna z proirańskich bojówek ostrzelała dwie amerykańskie bazy, zabijając przy tym obywatela USA, 33-letniego Nawresa Hamida. W odpowiedzi Amerykanie zbombardowali bazy tej bojówki – 25 ofiar. Dwa dni później w Bagdadzie rozpoczęły się antyamerykańskie demonstracje, z finałem w postaci szturmu na Ambasadę USA i krótką okupacją części jej terenu. I gdy już wydawało się, że spirala eskalacji została zatrzymana, 3 stycznia w pobliżu bagdadzkiego lotniska amerykański dron zbombardował auto, w którym podróżował gen. Kasim Sulejmani.
Wówczas, z powodu politycznej wagi zabitego, podniosły się głosy, że świat stoi u progu wojny. 62-letni generał w praktyce był – po Najwyższym Przywódcy Alim Chameneim – drugą osobą w irańskim reżimie. Chamenei oddał Sulejmaniemu prowadzenie polityki zagranicznej na całym Bliskim Wschodzie, z zadaniem budowy strefy irańskich wpływów. Wykorzystywał do tego inne słabnące reżimy, którym oferował pomoc (Baszar Asad w Syrii), albo szyickie społeczności w krajach arabskich (Irak, Jemen), odwołując się do więzi wyznaniowej z szyickim Iranem. W reakcji na jego śmierć Irańczycy zaatakowali rakietami dwie amerykańskie bazy, ale niektóre źródła twierdzą, że tylnymi kanałami uprzedzili Waszyngton o ataku, dlatego nikt nie zginął.
Gdy wydawało się, że to już naprawdę koniec eskalacji, pod Teheranem rozbił się pasażerski boeing Ukrainian International Airlines ze 176 osobami na pokładzie. Irańczycy początkowo twierdzili, że zawiódł silnik, i nie chcieli dopuścić do śledztwa zagranicznych ekspertów ani wydać czarnych skrzynek. Gdy jednak pojawiły się nagrania z momentu katastrofy, przyznali, że to ich obrona przeciwrakietowa przypadkowo zestrzeliła samolot.