Wystąpienie Donalda Trumpa w środę w Białym Domu na temat najnowszej konfrontacji z Iranem sugeruje, że przynajmniej na razie możemy odetchnąć z ulgą. Prezydent nie chce dalszej eskalacji konfliktu, który mógłby wciągnąć USA w kolejną wojnę na Bliskim Wschodzie. A ponieważ nie chce jej także Iran, ten najgorszy scenariusz nie wydaje się obecnie prawdopodobny. Redaktorzy histerycznych nagłówków o „III wojnie światowej” powinni się opamiętać.
Czytaj też: Stany kontra Iran – scenariusze wojenne
Trump przemówił z pozycji siły
10-minutowe przemówienie Trumpa zawierało elementy komentowane na gorąco jako nieco sprzeczne. Z jednej strony zapowiedział dalsze, jeszcze ostrzejsze sankcje, a stojący za nim generałowie – rzadki widok przy takich okazjach – mieli najwyraźniej przypominać reżimowi w Teheranie, że w razie kolejnych ataków armia supermocarstwa nie będzie się z nim patyczkować. Prezydent przemawiał więc z pozycji siły, ale – co ważniejsze – nie groził wprost dalszym jej użyciem. Podkreślił za to, że w wyniku irańskiej akcji Amerykanom nic się nie stało. A nie stało się, bo Irańczycy – jak wiele na to wskazuje – najwidoczniej tak bombardowali, aby nikogo nie zabić. Chociaż pewne znaczenie może mieć i to, że wojska USA zostały przed atakiem ostrzeżone przez irackich informatorów. Wygląda w każdym razie na to, że mimo pogróżek po zabójstwie szefa Al-Kuds Kasima Sulejmaniego Teheran zadowolił się odwetem raczej symbolicznym, dla ratowania twarzy.
Odpowiadając na tę powściągliwość, Trump wyraźnie dał Iranowi do zrozumienia, że czas na próbę dyplomatycznego rozwiązania konfliktu. Świadczą o tym końcowe fragmenty wystąpienia. Wspomniał, zwracając się do „narodu irańskiego i jego przywódców”, że „zasługują na wielką przyszłość i (...) harmonię z narodami świata”. Podkreślił, że „Stany Zjednoczone gotowe są oddać się sprawie pokoju ze wszystkimi, którzy do niego dążą”. Nieco wcześniej przypomniał zaś reżimowi irańskiemu, że „zniszczenie ISIS jest dobre dla Iranu”, i oświadczył: „powinniśmy pracować razem nad tym i innymi wspólnymi priorytetami”. W rezultacie napięcie spadło, czego odbiciem był m.in. skok akcji na giełdzie nowojorskiej, która na likwidację Sulejmaniego zareagowała tąpnięciem. Media spekulują jeszcze, czy „zastępcy” Iranu, czyli jego szyiccy agenci na Bliskim Wschodzie, posłuchają sygnału do deeskalacji, ale można sądzić, że bez wsparcia Teheranu ich możliwości są mocno ograniczone.
Czytaj także: Kasim Sulejmani, strażnik Bliskiego Wschodu
Sankcje nie zmusiły Iranu do negocjacji
Czy do jakichś negocjacji teraz dojdzie, to inna sprawa. Celem Trumpa, kiedy zerwał układ nuklearny z Iranem, od początku było zmuszenie go do rozmów i zawarcia innej umowy, która uwzględniałaby wszystkie zastrzeżenia jego ekipy, tzn. obejmowała gwarancje, że reżim ajatollahów przestanie sponsorować terroryzm, wspierać szyickie milicje w krajach arabskich rządzonych przez sunnitów i zagrażać Izraelowi. Środkiem do tego miała być „maksymalna presja” na Teheran w postaci sankcji ekonomicznych. Sankcje są dotkliwe dla gospodarki i społeczeństwa, ale wbrew kalkulacjom Waszyngtonu nie zmusiły Iranu do negocjacji. Nie wywołują też rewolucji; rząd trzyma się mocno i używa amerykańskiego nacisku jako propagandowej broni dla mobilizacji mas wokół reżimu. Podobnie jak w Wenezueli, na Kubie i we wszystkich krajach rządzonych przez dyktatury.
Trump ogłosił, że dopóki on jest prezydentem, nie dopuści, aby Iran uzbroił się w broń atomową. Ciekawe, jak zamierza to osiągnąć. Możliwe, że przestanie być prezydentem już za rok, a do tego czasu Iran i tak nie zdąży. Jego program nuklearny nie jest aż tak zaawansowany. Jeśli jednak przedłuży swe rządy o kolejne cztery lata? Sankcje nie zmuszą Teheranu do rezygnacji z broni nuklearnej choćby dlatego, że ich reżim nie jest szczelny. Jeżeli Europa Zachodnia przystąpi, nawet pod presją Waszyngtonu (sankcje wtórne), do izolacji Iranu, pozostają Rosja i Chiny. Program nuklearny Iranu można by zakończyć, tylko bombardując skutecznie odpowiednie instalacje, a to oznaczałoby otwartą wojnę, na którą Trump nie ma ochoty, i słusznie.
W swym wystąpieniu prezydent USA wezwał NATO do „większego zaangażowania w proces bliskowschodni”. Nie jest jasne, co miało to oznaczać. NATO to de facto poszczególne kraje sojuszu, a więc głównie niechętne amerykańskiemu przywódcy państwa Europy Zachodniej. Czy liczy on, że ich wojska wyręczą Amerykanów w walce z radykalnymi islamistami na Bliskim Wschodzie albo w pełnieniu jakichś quasi-policyjnych, rozjemczych zadań? Czy chodzi tylko o dyplomatyczne zaangażowanie wspomnianych państw? Trump musi się najpierw z nimi pojednać, zanim zdoła skłonić je do współpracy, bo przecież europejscy sygnatariusze umowy z Iranem z 2015 r. byli stanowczo przeciwni jej zerwaniu.
Tak naprawdę jednak nie wiemy wciąż, jaki długofalowy plan stoi za sygnałem prezydenta do deeskalacji konfliktu. W jego otoczeniu są doradcy uchodzący za jastrzębi w polityce wobec Iranu, jak Pompeo i Pence, ale są też izolacjoniści, zwolennicy wycofania się USA z regionu.
Podsumowując – przemówienie Trumpa w Białym Domu rozładowało napięcie, z czego można się cieszyć. Ale prawdopodobnie tylko na pewien czas.