Trumna z ciałem gen. Kasima Sulejmaniego, legendarnego dowódcy brygady al-Kuds, przemierzyła miasta w Iraku i Iranie. Demonstracje, jakie towarzyszyły uroczystościom żałobnym, przywoływały na myśl tłumy uczestniczące w ostatniej drodze założyciela Islamskiej Republiki ajatollaha Chomeiniego w 1989 r.
Zabójstwo Sulejmaniego przez wielu Irańczyków i ich szyickich sojuszników jest postrzegane jako akt wojny, a sam generał – jako męczennik, którego śmierć musi zostać pomszczona. Ajatollah Ali Chamenei, duchowy i polityczny przywódca Iranu, czy Mohammad Dżawad Zarif, jego minister spraw zagranicznych, już zapowiedzieli odwet. Dla władz w Teheranie to kwestia egzystencjalna: muszą odpowiedzieć tak, by nie stracić twarzy, będą też próbować zbić na sprawie kapitał i skonsolidować wokół siebie irańskie społeczeństwo, aby odzyskać nadwerężoną ostatnimi protestami legitymizację. Nie miejmy wątpliwości: Iran uderzy w wybranym przez siebie czasie i miejscu, a być może nawet na wielu frontach.
Czytaj też: Świat zamarł i czeka. Na wojnę?
Duża armia, słabo wyszkolona
Wybuch wojny konwencjonalnej jest wysoce nieprawdopodobny. Irańska armia jest wprawdzie silniejsza niż innych państw, które w ciągu ostatnich kilkunastu lat atakowały USA – Iraku Saddama Husajna, Libii Muammara Kaddafiego czy reżimu talibów w Afganistanie – ale wydatki na zbrojenia pozostają znacznie niższe.
Największy potencjał bojowy Iranu opiera się na ludności. Jeśli chodzi o armię, jest ona, szczególnie na tle innych państw regionu, liczna – mowa o ok. 534 tys. żołnierzach piechoty, marynarki, lotnictwa i Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej. Za liczebnością nie idzie jednak odpowiednie wyszkolenie. Około dwóch trzecich żołnierzy sił lądowych i innych oddziałów to poborowi, 18-letni lub starsi, którzy są zobowiązani do przepracowania dwóch lat służby. Nie otrzymują godziwego wynagrodzenia, są upokarzani przez dowódców i często stacjonują w przygranicznych miastach, daleko od rodzinnych stron. Wykonują obowiązki takie jak gotowanie i czyszczenie toalet. Trudno ich zatem posądzać o wysokie morale czy wartość bojową.
Większość sprzętu, jakim posługuje się armia, ze względu na sankcje pochodzi jeszcze z czasów ostatniego szacha (choć w tamtym okresie były to najnowsze i najbardziej wyrafinowane amerykańskie technologie). Na stanie zaopatrzenia odciska się przede wszystkim embargo na dostawy broni ustanowione przez Zachód po rewolucji w 1979 r. I kolejne, ustanowione przez ONZ w 2006 r. i rozszerzone w 2010 r. wobec rozwijania przez Iran programu jądrowego i rakietowego. Krajowy przemysł zbrojeniowy jest rozwinięty bardzo słabo. Irańczycy muszą polegać na reanimowaniu wyposażenia sprzed 1979 r. i tym, co uda im się kupić od Chin, Rosji czy Korei Północnej. Do sprzętu często dodają własne modyfikacje i produkują nielegalne kopie (np. kupowanej pod koniec lat 80. północnokoreańskiej wyrzutni rakietowej M1985, która z pomniejszymi zmianami była reprodukowana przez Shahid Bagheri Industries jako Fajr-3). W rezultacie duża część wyposażenia wojska stanowi mieszankę oryginalną, choć o dyskusyjnej wartości bojowej.
Czytaj też: Stany kontra Iran – scenariusze wojenne
Dosięgną baz i lotniskowców USA?
Jest jednak dziedzina wojskowości, w której Iran pozostaje niekwestionowanym liderem w regionie. Mowa o intensywnie rozwijanym programie rakiet balistycznych. Jak zadeklarował dowódca sił powietrznych formacji Sepah Amir Ali Hadżizadeh, w 2018 r. kraj zwiększył zasięg swoich pocisków balistycznych typu ziemia-woda do 700 km, dzięki czemu Teheran może zaatakować amerykańskie bazy w Afganistanie, Zjednoczonych Emiratach Arabskich i Katarze, a także lotniskowce USA w Zatoce Perskiej. Irańczycy dysponują rozległym i zróżnicowanym arsenałem pocisków balistycznych – od krótkiego zasięgu typu Zelzel 34 do cięższych modeli średniego zasięgu typu Szahab 3 czy Sejjil. Te ostatnie mają zasięg nawet do 2 tys. km, napędzane – w zależności od modelu – płynnym lub stałym paliwem.
Przełomem w programie rakietowym stało się opracowanie rakiety nośnej Simorgh (tak się nazywa mityczny ptak obecny w irańskich wierzeniach i literaturze, bliski naszemu feniksowi). Według oficjalnych źródeł jest ona w stanie wynieść na orbitę Ziemi (ok. 500 km) obiekt o masie kilkuset kilogramów. Pocisk o takim potencjale mógłby teoretycznie razić cele odległe od ok. 4,5 do 5 tys. km (według części źródeł nawet do 6 tys. km) – a więc położone na terytorium całej Europy, części Rosji, Chin czy Indii. Ostatnia próba tej rakiety 27 lipca 2017 r. zakończyła się fiaskiem, ale tempo prac naukowców pozwala przypuszczać, że Simorgh osiągnie operacyjność w niedalekiej przyszłości.
I tu wraca kwestia atomu. Jeśli Iranowi uda się skonstruować pocisk hybrydowy, zdolny do przenoszenia zarówno głowic konwencjonalnych, jak i nuklearnych, cały region stanie się zagrożony gwałtowną proliferacją. Oczywiście Iran nie wyprodukuje bomby jutro – ale Izrael postrzega irański program nuklearny jako zagrożenie egzystencjalne. Jeśli Teheran rzeczywiście wróci do niego w celach militarnych, USA i Izrael nie będą miały innego wyjścia, niż ostrzelać irańskie ośrodki wzbogacania uranu i produkcji ciężkiej wody. Wypowiedzenie przez Iran umowy nuklearnej to największa porażka administracji Donalda Trumpa na gruncie międzynarodowym.
Czytaj też: Kasim Sulejmani, strażnik Bliskiego Wschodu
Iran nie będzie chciał otwartej wojny
Poza zagrożeniem nuklearnym, które mimo wszystko pozostaje mglistym widmem na horyzoncie wydarzeń, Iran dysponuje bogatym wachlarzem możliwości uderzenia. Donald Rumsfeld, amerykański sekretarz obrony z czasów wojny w Iraku, przyznał, że liczne obiekty USA na Bliskim Wschodzie tworzą „środowisko bogate w cele”. Gdyby Iran zdecydował się na bezpośrednią militarną akcję odwetową, oczywistym wyborem byłaby baza w Bahrajnie, siedziba centralnego dowództwa sił morskich i V Floty.
Taki atak wydaje się ze wspomnianych powodów mało prawdopodobny. Co pozostaje? Iran mógłby zaatakować infrastrukturę naftową Arabii Saudyjskiej lub Zjednoczonych Emiratów Arabskich, podobnie jak zrobił to zeszłej jesieni. Może zablokować cieśninę Ormuz, wywołując międzynarodowy szok naftowy i globalne zakłócenia gospodarcze. Wreszcie za pomocą „sieci proxies”, których budowie ostatnie 20 lat życia poświęcił nie kto inny jak gen. Sulejmani, mógłby atakować placówki dyplomatyczne w takich państwach jak Liban czy Irak.
Cały Irak może zresztą stać się sceną irańskiej vendetty, zwłaszcza po przegłosowanym w weekend przez parlament wyproszeniu wojsk USA z tego kraju. Rękoma swoimi lub swoich sojuszników Teheran może zajmować tankowce, brać zakładników czy dokonywać ataków – podobnych do tego na amerykańskie koszary w Libanie w 1983 r. Celem mogą być Amerykanie, ale i wojska sojusznicze – przypomnijmy, że nasi żołnierze stacjonują m.in. w Libanie, Iraku czy Afganistanie, a więc tam, gdzie Iran cieszy się wpływami. Wreszcie Teheran ma pewne możliwości przeprowadzania cyberataków, czego dowodził w poprzednich latach.
Iran nie będzie dążył do otwartej wojny – ale i nie zrobi kroku w tył. Proporcjonalna odpowiedź na śmierć Sulejmaniego to pod wieloma względami dla reżimu w Teheranie być albo nie być. Pytanie nie brzmi już, czy i jak Iran odpowie, ale raczej: czy Trump jest przygotowany na potężny kryzys, jaki wywołał.
Czytaj też: Czy Trump w ogóle wie, co robi na Bliskim Wschodzie?