Świat nie wyszedł jeszcze z szoku. Stany Zjednoczone w ramach ogłoszonej rok temu kampanii „maksymalnego nacisku” na Iran i dla ograniczenia jego wpływów na Bliskim Wschodzie dokonały fizycznej likwidacji jednego z najwyższych rangą, a na pewno najważniejszych dowódców wojskowych. Posunęły się do aktu wojny, pozostając formalnie w pokojowych relacjach z Iranem i wykorzystując do tego celu terytorium teoretycznie suwerennego kraju sąsiedniego.
Zamach, bo tak należałoby określić to, co wydarzyło się pod lotniskiem w Bagdadzie, był demonstracją niczym nieskrępowanej woli politycznej, ale i pokazem możliwości technologicznych USA – użyto pocisków kierowanych, wystrzelonych z drona. Aby uniknąć lub zminimalizować skalę już zapowiedzianego przez Iran odwetu, z Waszyngtonu płyną teraz groźby zmasowanego ataku na kilkadziesiąt celów, w tym obiekty dziedzictwa kulturowego. Maksymalna presja zaczyna przybierać postać całkowitej samowoli, o ile za punkt odniesienia przyjąć tradycyjny sposób przechodzenia od dialogu do prowadzenia wojen. Choć 45. prezydent USA nie jest jedynym przywódcą, który nie respektuje tych zasad, właśnie dał dowód, że nie respektuje ich w spektakularny sposób.
Czytaj także: Stany kontra Iran – scenariusze wojenne
Jak zareaguje Iran, co zrobi świat
Nic dziwnego, że w szoku jest zaatakowany bezpardonowo Iran. Dlatego nie możemy przewidywać dokładnie czasu, sposobu ani skali jego reakcji. Jest raczej pewne, że odpowiedź zbrojna nastąpi, choć nie brak też głosów, że atak na Sulejmaniego to cios tak silny, iż skłoni polityków do dłuższego namysłu, a być może do poniechania odwetu, po którym musiałaby nastąpić miażdżąca odpowiedź USA. Byłby to jednak triumf doktryny Trumpa, na który Iran nie może sobie pozwolić. Niewielkie ostrzały amerykańskich baz w Iraku z rąk szyickich ugrupowań zbrojnych już miały miejsce, ale z odwetem na większą skalę kraj poczeka zapewne do końca uroczystości pogrzebowych Sulejmaniego i trzydniowej żałoby. Niewielkie to pocieszenie, bo żałoba kończy się dziś (wtorek). Najbliższe godziny będą jeszcze bardziej nerwowe niż ostatnie trzy doby.
Na razie Bliski Wschód i reszta świata zastygły w oczekiwaniu, co się stanie. Ze względów ostrożności koalicja pod wodzą USA wstrzymała kampanię przeciwko tzw. Państwu Islamskiemu. W tej chwili pierwszoplanowym zadaniem dla amerykańskich wojsk i ich sojuszników jest bowiem ochrona sił własnych przed ewentualnym atakiem Iranu lub – co bardziej prawdopodobne – jego uzbrojonych popleczników w regionie.
Z tych samych powodów i obaw o atak lub zamach działalność swojej misji szkoleniowej w Iraku wstrzymało NATO. Rada Północnoatlantycka zebrała się pilnie w Brukseli, by omówić konsekwencje eskalacji konfliktu. Sekretarz generalny Jens Stoltenberg bardzo się pilnował, by na konferencji prasowej nie zabrnąć w jakąkolwiek krytykę USA, skupiał się wyłącznie na krytyce Iranu. Decyzji o wycofaniu kontyngentu z Iraku też nie ma – sojusz liczy na wznowienie działalności misji po uspokojeniu sytuacji. Planu B, na wypadek eskalacji i wojny, Stoltenberg nie przedstawił.
Czytaj także: Kasim Sulejmani, strażnik Bliskiego Wschodu
Co z polskim kontyngentem na Bliskim Wschodzie
Dla nas to o tyle istotne, że ogłaszając gotowość wycofania polskich żołnierzy z irackiej misji NATO (wspólny kontyngent rozmieszczony w Iraku, Kuwejcie i Jordanii liczy do 350 żołnierzy) na życzenie rządu w Bagdadzie, prezydent Andrzej Duda zastrzegł, że może się to stać, jeśli zapadnie taka decyzja sojuszników. Pytania o przyszłość kontyngentu i całej misji NATO pojawiły się, gdy iracki parlament przegłosował w niedzielę rezolucję wzywającą m.in. do opuszczenia kraju przez wojska USA i ich sojuszników. Dokument nie ma mocy wiążącej, przedłożony został przez premiera, który już w listopadzie podał się do dymisji, a znawcy tamtejszej polityki wskazują, że tak naprawdę był wybiegiem – zawierał bowiem apel o złożenie broni skierowany również do proirańskich bojówek, których działalność wywołała kryzys.
Media na Zachodzie najbardziej uwypuklają aspekt rzekomego „wyrzucenia Amerykanów”, który sami adresaci na obecnym etapie zlekceważyli. Sekretarz stanu Mike Pompeo mówi, że lepiej wie, czego chcą Irakijczycy, Trump wspomina coś o należnych Amerykanom pieniądzach za wsparcie wojskowe i budowę baz.
Opuszczenie Iraku przez wojska USA przynajmniej dzisiaj wydaje się nierealne, choć musi być rozważane przez wojskowych. Do mediów wyciekł wczoraj list jednego z generałów informujący władze Iraku o przebazowaniu i możliwym wyjeździe części oddziałów. Dokument wywołał spore zamieszanie – koniec końców Pentagon uznał, że to niepotrzebnie wysłany szkic i zdementował pogłoski o odwrocie.
Całkiem realne jest za to zagrożenie. Iran wysuwa pogróżki zaatakowania 35, a nawet 300 celów, w tym samego Białego Domu. Inny niż zamach terrorystyczny atak na terytorium USA jest dla Iranu niewykonalny metodami wojskowymi, kraj ten nie posiada tak dalekosiężnej broni. Ale w hipotetycznym zasięgu irańskich rakiet znajduje się wystarczająco wielu Amerykanów na Bliskim Wschodzie, nie tylko w mundurach, by z niepokojem myśleć o odwecie. Jeśli w zastępstwie „wielkiego szatana” Teheran wziąłby na celownik sojuszników USA, znalazłby się w komfortowej sytuacji – mógłby w zasadzie dowolnie wybierać ofiary. O użyciu głowic jądrowych, o ile Irańczycy je w ogóle posiadają, nikt dziś nawet nie chce myśleć – to byłaby katastrofa nie tylko dla zaatakowanych.
Obronić wszystkich i wszędzie nie sposób, nawet gdy odpowiedź nie przybierze postaci ataku regularnych formacji wojskowych przy użyciu typowo wojskowego sprzętu i uzbrojenia. Na asymetryczną groźbę odwetu zwracają uwagę liczni eksperci, bo Iran – bezpośrednio i poprzez swoje liczne zbrojne odnogi w regionie – ma wieloletnie doświadczenie i wykazał skuteczność w atakach poniżej progu otwartej wojny. Ostatnim takim aktem, który wstrząsnął Bliskim Wschodem, ale i całym światem, był zeszłoroczny nalot dronów na saudyjskie instalacje naftowe. Wcześniej Iranowi przypisywano zakamuflowane ataki cybernetyczne, a także akcje sił specjalnych zmierzające do zablokowania kluczowego szlaku transportu ropy, cieśniny Ormuz. Wachlarz odpowiedzi jest zapewne jeszcze szerszy, ale w sumie wiele opcji było już przetestowanych lub dyskutowanych jako możliwe zagrożenia. Teoretycznie Amerykanie i ich sojusznicy powinni być więc dobrze przygotowani do obrony i reakcji.
Czy Ameryka szykuje się do wojny?
Nie widać jednak, przynajmniej na razie, by szykowali się do jakiejś wielkiej wojny. Stany Zjednoczone w celu militarnego wymuszania posłuszeństwa, karcenia nieposłusznych krajów lub demonstrowania siły zawsze w pierwszej kolejności używają lotnictwa i marynarki wojennej. Samoloty dają szybkość reakcji, okręty zaś nieporównanie większą siłę ognia. Lotniskowce łączą jedno i drugie. Analiza nawet publicznie dostępnych danych pozwala wywnioskować, co się święci. Mapa obecności amerykańskich lotniskowców i pokładowych okrętów uderzeniowych, aktualizowana co tydzień przez Stratfor, daje podgląd, czy Ameryka rzeczywiście szykuje się do wojny i jakiej.
Dziś mapa wygląda na niemal pustą. W pobliżu Iranu jest jeden lotniskowiec. USS Harry S. Truman tuż przed świętami przybył „w rejon operacji V Floty”, jak Amerykanie nazywają Zatokę Perską, cieśninę Ormuz, Morze Arabskie i przyległe akweny. Piąta flota jest morskim ramieniem Dowództwa Centralnego odpowiedzialnego za Bliski Wschód, a jej skład zależy od sytuacji politycznej, zagrożeń oraz decyzji głównodowodzącego – prezydenta USA. Poza lotniskowcową grupą uderzeniową więcej dużych jednostek w pobliżu brak. Okręt pokładowy marines USS Bataan jest na Morzu Śródziemnym, a dalszy transfer na miejsce akcji zajmie mu co najmniej tydzień.
Najpoważniejszym do tej pory sygnałem wiszącej w powietrzu konfrontacji jest przerzut na brytyjską wyspę Diego Garcia na Oceanie Indyjskim sześciu bombowców strategicznych B-52. Stamtąd atakowały w minionych dwóch dekadach Afganistan i Irak, mogą więc wystartować do misji przeciw Iranowi. Nie ma na razie informacji o zwiększeniu liczebności eskadr samolotów taktycznych, które byłyby Amerykanom niezbędne do osłony bombowców. Z drugiej strony w regionie Bliskiego Wschodu nowoczesnych myśliwców nie brakuje, tyle że Amerykanie musieliby się zdać na pomoc sojuszników – Izraela czy Arabii Saudyjskiej.
Siły lądowe wzmocnić łatwiej. Już po próbie szturmu na amerykańską ambasadę w Bagdadzie, za którą również mógł stać zamordowany gen. Sulejmani, batalion szybkiego reagowania spadochroniarzy z 82. dywizji powietrznodesantowej przyleciał do Kuwejtu. Dywizja ta stanowi amerykański odwód kryzysowy i etatowo zajmuje się „gaszeniem pożarów” w różnych miejscach świata. Nic dziwnego, że po eskalacji związanej z zabiciem generała nadszedł rozkaz przerzutu całego brygadowego zespołu bojowego, czyli ponad 3 tys. wojska. Na Bliski Wschód wyleciała też kompania „rangersów”, w internecie krążą domysły, że z Europy wyruszą spadochroniarze 173. brygady powietrznodesantowej stacjonującej we Włoszech.
Ale wszystko to lekkie wojsko, łatwe do transportu lotniczego i mogące szybko obsadzić kluczowe pozycje, lecz nienadające się do prowadzenia długotrwałych walk i ciężkiej wymiany ognia. Brak mobilizacji wielkich jednostek pancernych to kolejny sygnał, że Ameryka na razie nie kwapi się do wielkiej wojny. Co najwyżej do ochrony potencjalnie zagrożonych baz, placówek lub instalacji lub do wymierzenia natychmiastowego razu, gdy Iran tylko się zamachnie. Wszystkie te ruchy są jak przesuwanie kamieni w warcabach – bardzo przewidywalne i dość rutynowe, dopóki ktoś nie wywróci planszy.
Pracowity weekend sekretarza Pompeo
Najważniejsze wydaje się to, że dziś sami Amerykanie wywracają planszę. Atak na Sulejmaniego był kolejnym – i do tej pory potencjalnie najpoważniejszym w skutkach – posunięciem Trumpa nieskonsultowanym z sojusznikami i dokonanym bez uprzedzenia. Jak twierdzi dobrze z reguły poinformowana reporterka wojskowa „Foreign Policy”, zerwany został nawet tradycyjny łańcuch decyzyjny w Pentagonie – o zamiarze ataku wiedzieli tylko najbliżsi współpracownicy, pominięto wielu wojskowych. Cywilna administracja USA wydaje się dopiero teraz przekonywać Amerykanów i świat do swojej akcji i do swoich racji. Sekretarz stanu Mike Pompeo miał najbardziej pracowity weekend od czasu objęcia stanowiska. Po tym, jak w zeszłym tygodniu odwołał podróż do krajów wschodniej Europy (a miał odwiedzić m.in. Ukrainę i Białoruś), praktycznie non stop wisiał na telefonie, a kiedy nie rozmawiał ze swoimi odpowiednikami, pojawiał się w studiach telewizyjnych, by tłumaczyć okoliczności i powody ataku w Bagdadzie.
Z oficjalnych komunikatów departamentu stanu wynika, że Pompeo odbył 22 rozmowy telefoniczne z ministrami, generałami i koronowanymi głowami oraz udzielił 10 wywiadów telewizyjnych w ciągu 72 godzin. Co ciekawe, pierwszym rozmówcą Amerykanina był członek biura politycznego Komunistycznej Partii Chin. W Europie Pompeo rozmawiał z ministrami spraw zagranicznych Niemiec, Francji i Wielkiej Brytanii – sygnatariuszami odrzuconego przez USA porozumienia nuklearnego z Iranem (w przypadku Francji i Wielkiej Brytanii także członkami Rady Bezpieczeństwa ONZ), oraz Siergiejem Ławrowem w Moskwie. Wczoraj zadzwonił na Ukrainę i na Białoruś, zapewne również po to, aby obiecać wizytę w innym terminie. Pominął za to m.in. nowego szefa unijnej dyplomacji Josepa Borella oraz gospodarza zeszłorocznej konferencji warszawskiej nt. pokoju na Bliskim Wschodzie Jacka Czaputowicza.
Trumpowi strategia nie jest potrzebna
Linię Pompeo prezentował pozornie prostą: zabójstwo Sulejmaniego, nazywanego czasem terrorystą, było aktem samoobrony, oszczędziło życie Amerykanów i ich sojuszników, wręcz zapobiegło wojnie. Na pytanie jednej z dziennikarek, czy rzeczywiście wierzy, iż teraz Irańczycy będą chcieli rozmawiać, odparł: „To zależy, czy są mądrzy”. Nie wygląda to na głęboko przemyślane podejście, ale do jego braku za prezydentury Trumpa – a tak naprawdę i sporo wcześniej – powinniśmy się byli już przyzwyczaić. Sam prezydent dopytywany o strategię wyjścia (od zawsze największy kłopot USA na Bliskim Wschodzie) na wypadek, gdyby wojna z Iranem jednak wybuchła, odparł: „Nie jest mi ona potrzebna”.
Po krytyce, jaką zebrała jego zapowiedź ataku na irańskie obiekty kulturalne, co byłoby pogwałceniem międzynarodowych konwencji o prawie wojny, Trump napisał, że nie widzi w takich atakach nic złego. Dociskany przez Kongres o bardziej formalną zgodę na prowadzenie wojny i jakąkolwiek oficjalną komunikację, odpalił, że od tej pory kongresmeni mogą uznać wpisy na Twitterze za jego oficjalne pisma. W Ameryce na nowo rozgorzał spór o to, kto ma prawo autoryzować działania wojenne, gdzie są granice władzy prezydenta i jak bardzo niepoprawnie zachowuje się Trump.
O Bliskim Wschodzie bez opozycji
Polskie władze wydają się działać tak, jakby chciały wręcz werbalnie minimalizować negatywne skutki spięcia na linii USA–Iran, a nawet dyskusję o nich. Milczący przez ostatnie dwa tygodnie prezydent Duda zabrał głos w niedzielę i przyznał, że choć „sytuacja może eskalować w niekontrolowany sposób”, to „nie ma w tej chwili sygnałów o tym, aby było jakiekolwiek niebezpieczeństwo dla Polski i polskich obywateli”. Dzień wcześniej BBN informowało o monitorowaniu sytuacji, a polskie Dowództwo Operacyjne zasygnalizowało wstrzymanie działań szkoleniowych w Iraku.
Pierwszej obszerniejszej wypowiedzi na temat irańskiego kryzysu udzielił wiceminister Paweł Jabłoński dopiero dziś rano w Polskim Radiu. Żadnego komunikatu nie wydał MON, mimo że „powrót Wojska Polskiego na Bliski Wschód” w ramach kontyngentu NATO, koalicji przeciwko ISIS oraz misji ONZ UNIFIL w Libanie był do niedawna przedstawiany jako wielkie osiągnięcie i dowód troski Warszawy o bezpieczeństwo świata.
Mimo apeli opozycji Duda nie zdecydował się też zwołać Rady Bezpieczeństwa Narodowego. O Bliskim Wschodzie (oraz fałszujących historię oświadczeniach Putina) będzie we wtorek rozmawiał w gronie Rady Gabinetowej, czyli rządu obradującego pod przewodnictwem głowy państwa. Jeśli rolę obu organów odczytywać zgodnie z artykułami konstytucji, to prezydent uznał, iż mamy do czynienia ze sprawą „szczególnej wagi”, choć niezwiązaną z „wewnętrznym i zewnętrznym bezpieczeństwem państwa”. Gdyby było na odwrót, a Duda chciałby trzymać się ściśle zapisów konstytucji, musiałby właśnie odwołać się do doradczej roli RBN.
Unikanie dyskusji z opozycją wchodzącą w skład Rady Bezpieczeństwa nie najlepiej wróży porozumieniu sił politycznych na wypadek najbardziej negatywnego scenariusza – nowej wojny na Bliskim Wschodzie, konieczności ewakuacji polskich żołnierzy czy potrzeby wybrnięcia z międzynarodowych konfliktów, w jakie Polska się uwikłała, sprzyjając bezwarunkowo polityce Trumpa. Ale jeśli z narady „we własnym gronie” może wyniknąć jakaś korzyść, to taka, że publicznego zabrania głosu zapewne nie unikną ministrowie spraw zagranicznych i obrony, którzy w ostatnich napiętych dniach jakby zapadli się pod ziemię.