Trzy miesiące po wyborach parlamentarnych Austria ma nową koalicję, która w Unii budzi powszechne zainteresowanie. Sebastian Kurz, 34-letni dziś szef Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP), rok temu był kanclerzem podejrzliwie traktowanej koalicji z narodowcami, a teraz staje się nadzieją otwierania się zmodernizowanych chadeków na sojusz z ekologami. Obejmując w 2017 r. ÖVP, Kurz szybko dokonał w partii pokoleniowego przewrotu i demonstracyjnie odrzucił tradycyjne barwy chadecji. Kojarzącą się z sutanną czerń zastąpił turkusem – horoskopowym kolorem optymizmu i wiary w przyszłość. Po aferze podsłuchowej, która zdyskredytowała szefa FPÖ, zerwał z nimi koalicję, oddając na kilka miesięcy władzę rządowi ekspertów. Wrześniowe wybory wygrał w cuglach 37,5 proc. – i bez wahania zawarł koalicję z Zielonymi, którzy w 2017 r. wygrali wybory prezydenckie, ale z kretesem przegrali parlamentarne. Wrócili dopiero we wrześniu 2019 r. z 13,9 proc. głosów – deklasując socjaldemokratów.
I tak oto w liczącej 320 stron umowie koalicyjnej Kurz podpisał program cyrkowego szpagatu. Zieloni i ich szef Werner Kogler będą obsługiwać wyborców lewicowo-ekologicznych, a turkusowi – narodowo-autorytarnych. Ryzyko jest oczywiste – dotychczasowe wielkie koalicje chadeków z socjaldemokratami opierały się na wspólnych wartościach centrowych. Koalicja z FPÖ była jednoznacznie prawicowa. Natomiast obecna musi być pragmatyczna i codziennie ucierać kulturowe kanty jednej i drugiej strony. Zieloni otrzymali dowartościowane ministerstwo ochrony środowiska i sprawy socjalne. Natomiast turkusowi – finanse, gospodarkę i kwestie bezpieczeństwa. Hasłem turkusowych jest zmiana, a zielonych – większe prześwietlanie państwa niż obywatela.
„Nowy układ sił w Wiedniu – wzdycha komentator monachijskiej „Süddeutsche Zeitung” – może zmienić nie tylko Austrię, ale stać się także wzorcem na przykład dla Niemiec po zakończeniu ery Merkel.