W Wielkiej Brytanii rozpoczyna się nowa epoka polityczna. Boris Johnson ma po wyborach przewagę niemal tak dużą jak przed laty Margaret Thatcher (80 mandatów w Izbie Gmin). Kraj wychodzi z Unii Europejskiej pod koniec stycznia 2020 r. To fakt. Choć z początku prawie nic się nie zmieni.
Boris Johnson, premier telewizyjny
Okres przejściowy, który potrwa do końca roku, upłynie pod znakiem skomplikowanych negocjacji handlowych. Od ich wyniku będzie zależeć, czy brytyjska gospodarka dostanie tylko zadyszki, czy zacznie więdnąć w oczach. Trzeba tu wielu kompromisów, a przede wszystkim czasu. Szczegóły okażą się zaś nudne i niezrozumiałe dla wyborców, zwłaszcza tych z robotniczych rejonów na północy Anglii, którym Boris zawdzięcza swoje rekordowe zwycięstwo w wyborach 12 grudnia. UE już tymczasem grozi zmniejszeniem dostępu londyńskiego City do wspólnego rynku.
Co zatem zrobi Johnson? Showman, któremu udało się nabrać byłych wyborców Partii Pracy na bajkę o dobrodziejstwach twardego brexitu, zapowiada, że nie zgodzi się na przedłużenie negocjacji o kolejny rok czy dwa. Rozwód będzie twardy i szybki. Boris to wszak premier telewizyjny. Krzyki i proste zapowiedzi są fotogeniczne, a suweren nie ma głowy do faktów. Kiedyś mówiło się: „Ekonomia, głupcze!”, dziś „ekonomię” zamienia się na „demagogię”.
Czytaj też: Brexit, tragedia i farsa
Suweren strzela sobie w stopę
Johnson chce przeprowadzić przez Izbę Gmin absurdalną ustawę zakazującą wydłużenia negocjacji handlowych. Przed 1 lipca 2020 r., gdy musi zapaść decyzja o ewentualnym przedłużeniu rokowań, sam zgłosi poprawkę i skoryguje buńczuczne zapowiedzi albo będzie parł do konfrontacji. Jeśli bowiem rokowania nie zakończą się kompromisem, Brytyjczycy będą skazani na rozwód bez umowy, a to byłaby klęska dla przemysłu.
Oczywiście Boris może za 12 miesięcy powtórzyć trik z końcówki negocjacji z Unią, gdy zgodził się na jej dyktat w sprawie granicy celnej między Irlandią Północną a resztą Wielkiej Brytanii. Tylko dzięki temu ustępstwu Bruksela zgodziła się otworzyć porozumienie wynegocjowane przez Theresę May. Johnson ubrał tę klęskę w szaty epokowego triumfu, zapewniającego wolność Zjednoczonemu Królestwu (które właśnie podzielił).
Przy Downing Street 10 przed grudniowymi wyborami skutecznie przekonywano, że „brexit zostanie dokończony”. Ale Boris miał rację tylko w kategorii symboli, które wyparły fakty i argumenty – do urn poszli mało wyrobieni i gorzej wykształceni wyborcy, wykluczeni (i niestety lekceważeni) w poprzedniej dekadzie, w epoce triumfu liberałów. Efektem jest triumf na zasadzie: na złość mamie odmrożę sobie uszy. Nie chodzi o gospodarcze realia, tylko o emocje pominiętych.
Czytaj też: Dominic Cummings – zły duch brexitu
Unia nie da się rozjechać Brytyjczykom walcem
Tak wygląda z lotu ptaka krajobraz szarpaniny między Wyspiarzami a Unią, którą będziemy obserwować w nadchodzących miesiącach. Przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen już wyraziła „poważne zaniepokojenie” napiętym harmonogramem rokowań, gdy będą rozważane kwestie dostępu Wielkiej Brytanii do unijnych rynków i odwrotnie. Jeśli Brytyjczycy nie zobowiążą się do przestrzegania zasad wspólnoty, nastawionych na wyrównanie szans gospodarek i unikania konkurencji, nie będzie innej możliwości niż wprowadzenie ceł na brytyjską wołowinę i inne produkty. Wielka rzeź czeka indyki, owce i krowy.
Johnson liczy, że szantażując ekonomicznym armagedonem (czyli wyjściem bez umowy), uda mu się „zjeść ciastko i mieć ciastko”. Pragnie, aby jego kraj wyszedł z UE, nie płacił składek i zachował dostęp do wspólnego rynku bez potrzeby podporządkowania się wymogom prawnym. Zarazem chciałby mieć otwartą drogę do umów handlowych z konkurentami Brukseli, takimi jak USA, Chiny czy Indie. To oczywista bzdura – Unia nie da się rozjechać Brytyjczykom walcem. Przeciwnie, będzie chciała udowodnić, że członkostwo we wspólnocie to ciężar, ale i wielki przywilej.
Padła już groźba, że na początku rozmów handlowych, które rozpoczną się w lutym, Bruksela może ograniczyć dostęp do unijnych rynków londyńskiemu City m.in. poprzez zablokowanie przepływu części danych (usługi finansowe to 7 proc. brytyjskiego dochodu narodowego).
Czytaj też: Lindsay Hoyle, nowy spiker Izby Gmin
Strategia Borisa jest skazana na porażkę
Na dłuższą metę strategia Johnsona jest więc skazana na porażkę. Z jednej strony obiecał redukcję deficytu budżetu, obniżkę ubezpieczeń społecznych, utrzymanie podatków i VAT, a z drugiej chce zapisać w prawie większe o 33 mld funtów wydatki na publiczną służbę zdrowia i wielkie inwestycje w infrastrukturę komunikacyjną na północy kraju (78 mld funtów). Do tego przekonuje wyborców, że porozumienie z UE, wykluczające unię celną i wspólny rynek, będzie korzystne, bo zastąpią je jakieś niezwykłe układy ze zmierzającą do coraz większej izolacji Ameryką Donalda Trumpa. Te wszystkie obietnice i płonne nadzieje to wybuchowa kombinacja, która za kilka lat zaowocuje gospodarczą czkawką.
Indyki zagłosowały za Wielkanocą
Prestiżowy Institute for Public Policy Research (IPPR) ustalił, że przyspieszone negocjacje z Unią zakończą się porozumieniem, które uderzy zwłaszcza w rejony na północy Anglii (tzw. Red Wall), zależne w większym stopniu niż reszta kraju od nieskrępowanego importu i eksportu na rynki UE. Chodzi m.in. o przemysł chemiczny, przetwarzanie żywności i produkcję samolotów.
Przykładem są rejony Flintshire i Wrexham, gdzie eksport do Unii odpowiada za 65 proc. gospodarki. Zakłady Airbusa w Broughton zatrudniają 6,5 tys. pracowników. Ich ustępujący szef Tom Enders ostrzegł, że produkcja może zostać przeniesiona. Pracę mogą stracić też m.in. wyborcy Johnsona z zakładów chemicznych w północnej Walii.
Johnson to jednak polityk przebiegły. Boi się, że nastroje społeczne zaczną się zmieniać już za trzy lata, majstruje więc przy ordynacji wyborczej i ustawie o kadencyjności Izby Gmin. Chce zlikwidować zasadę, że wybory mogą się odbywać tylko co pięć lat. A to umożliwi mu rozpisanie kolejnego głosowania w korzystnym dla siebie momencie, gdy wyborcy zaczną się orientować, że zostali oszukani. Brytyjczycy płacą do unijnego budżetu 220 mln funtów tygodniowo, a wyjmują 80 mln – reszta umożliwia im ekspansję na unijnych rynkach i zapewnia wiele innych kapitalnych korzyści. Coś za coś.
Jedna trzecia ministrów do wymiany
Johnson liczy, że takie manewry razem ze zmianą innych punktów konstytucji (m.in. dotyczących sądowej kontroli ustaw politycznych – to zemsta za wyrok Sądu Najwyższego ws. zawieszenia parlamentu, za który Johnson musiał przepraszać królową) pozwolą mu utrzymać się u władzy niemal przez dekadę. W 2030 r. część negatywnych konsekwencji brexitu nie będzie aż tak dotkliwa.
Rozpoczynająca się „rewolucja” uderzy w służbę cywilną. Już w lutym pod nóż ma pójść jedna trzecia ministrów, nie dość entuzjastycznych wyznawców „johnsonizmu”. Zapewne szybko ruszą projekty dotyczące poprawy komunikacji na północy Anglii (na kolej nie wystarczy czasu, ale można się spodziewać „rewolucji autobusowej"). Odbierając tym rejonom szansę na rozwój i nowe miejsca pracy w najbliższych latach, Boris będzie przekonywał, że jest „sługą narodu” i dąży do „zaleczenia ran po brexicie”.
Trochę to depresyjne wiadomości w te ciemne, najkrótsze dni roku. Wychodzi na to, że widmo ślepej rewolty suwerena, likwidacji praw i swobód, demontażu sprawdzonych instytucji krąży nadal po Europie.