Czarna limuzyna z napędem elektrycznym zatrzymuje się przed urzędem kanclerskim. Kierowca otwiera drzwi, faceci w czerni rozglądają się podejrzliwie. Za barierkami stoi tłumek z transparentami „Wiatraki to powolna śmierć” i że „My katastrofy klimatycznej nie dożyjemy”. Ktoś z prasy pyta głośno, czy to kryzys koalicji. Pierwszy zielony kanclerz w historii Niemiec Robert Habeck milczy i szybko wraca do samochodu.
W centrali chadeków trwa konferencja prasowa Annegret Kamp-Karrenbauer, wicekanclerza i ministra spraw zagranicznych. Mówi o tym, co różni koalicjantów, czyli o społecznych kosztach transformacji energetycznej. Odkąd drastycznie ograniczono emisję CO2, powietrze w niemieckich miastach stało się czyste, smogu już nie ma. Ale ceny prądu, paliwa i ogrzewania poszybowały. Szczególnie odczuli to mieszkańcy wsi, którzy akurat zawsze mieli dobre powietrze.
Chadecy chcą dopłat dla mieszkańców wsi. Zieloni obawiają się, że to tylko zwiększy zużycie brudnej energii. Tym bardziej że na prowincji trwają blokady budowy wiatraków. Protestujący powołują się na przepisy chroniące krajobraz, dziedzictwo kulturowe albo rzadkie gatunki zwierząt, chronione prawem Unii. Zieloni chcą prawnie przyspieszyć budowę wiatraków. A chadecja broni protestujących.
To się nie dzieje naprawdę. Jeszcze. Ale za kilka miesięcy, może za rok, kto wie? Jeśli brać pod uwagę sondaże, koalicja wody z ogniem, czyli Zielonych z chadecją, jest dziś w Niemczech najbardziej prawdopodobna – tylko taka konstelacja daje szanse na dwupartyjną koalicję, która nie byłaby wątłym zlepkiem wielu partii. Według niemieckich sondaży wielka koalicja socjaldemokratów i chadecji już od wielu miesięcy nie ma szans na większość.
I tak jest nie tylko w Niemczech.