Hongkończycy dobrze znają ten rytuał. Pojawia się przed nimi szpaler policjantów w maskach przeciwgazowych. Dwóch występuje przed szereg i rozwija transparent z napisem w języku chińskim i angielskim: „Uwaga! Gaz łzawiący”. Zaraz potem lecą pierwsze zasobniki z gazem, pojawia się chmura, zaczyna się kaszel. Poza kilkoma demonstrantami w maskach i bandankach tłum się dematerializuje, a policja rusza w pogoń za tym, co z niego zostało. 88 proc. mieszkańców miasta przerabiało już ten scenariusz.
Ale wrażenie hongkońskiego piekła może być mylne. W ciągu pierwszych pięciu miesięcy tamtejszych protestów hongkońska policja wystrzeliła nieco ponad 6 tys. zasobników – to mniej, niż ich francuscy koledzy przeciętnie używali w ciągu jednego dnia przeciwko tzw. żółtym kamizelkom w Paryżu rok temu. Od kwietnia w związku z użyciem gazu łzawiącego w Hongkongu zginęły oficjalnie dwie osoby. W Iraku, gdzie protesty trwają (dopiero) drugi miesiąc, szacuje się, że od gazu – w bezpośredni i pośredni sposób – śmierć poniosło ponad 60 osób. A podczas ostatnich protestów w Iranie – już ponad 100.
Jak można pośrednio i bezpośrednio zginąć od gazu łzawiącego? Otóż gaz łzawiący jest środkiem nieszkodliwym dla życia i zdrowia ludzi. Chyba że to zdrowie już wcześniej było nadszarpnięte. Na przykład jeśli poszkodowany ma ciężkie problemy sercowe, utrudnienie w oddychaniu wywołane gazem może go doprowadzić do zgonu – to jest sposób pośredni. A bezpośredni? Podstawową funkcją wystrzeliwanych przez policję zasobników jest rozpylanie gazu łzawiącego. Ale najnowszym trendem jest strzelanie tymi zasobnikami – o kalibrze nawet 40 mm – z bliskiej odległości bezpośrednio w protestujących, co często kończy się poważnymi urazami, a nawet śmiercią.