Tę scenkę zna każdy Bułgar. Tak jak pewnie każdy Polak, bez względu na to, kiedy się urodził, widział kiedyś gola Domarskiego na Wembley. Do rzutu karnego podchodzi Meksykanin Jorge Rodríguez. Strzela w lewy dolny róg. Ale tam czeka już bramkarz, który łatwo chwyta piłkę. Komentator nie może opanować emocji: „Ten fantastyczny, ten niesamowity Bobby Michajłow rzucił Meksykan na kolana po raz drugi”. Kilka minut wcześniej Michajłow, kapitan reprezentacji, obronił pierwszą jedenastkę.
Jest skwarne lato 1994 r. Bułgaria z legendarnymi Stoiczkowem, Leczkowem i Bałykowem w składzie właśnie awansowała do ćwierćfinału mistrzostw świata. Cztery lata po upadku komunizmu w kraju szalała inflacja, półki świeciły pustkami, kwitła przestępczość. Piłkarze, którzy po pokonaniu ówczesnych mistrzów i wicemistrzów świata ostatecznie zajęli czwarte miejsce, zyskali status małych bogów. To wtedy w kraju nad Iskyrem zaczęto mówić, że „Bóg jest Bułgarem”.
Borisław Michajłow, bohater karnych z Meksykiem, ma dziś 56 lat – i jeśli coś łączy go z Bogiem, to to, że przez ostatnich 14 lat był najważniejszą osobą w bułgarskim futbolu – szefował krajowemu związkowi piłkarskiemu. Podał się do dymisji w połowie października, pod presją premiera Bojki Borisowa, po skandalu rasistowskim w trakcie meczu z Anglią w Sofii. Grupa kiboli przez 42 minuty wyzywała czarnoskórych graczy gości i wznosiła saluty faszystowskie. Dla Bułgarii to była klęska wizerunkowa i sportowa. Przegrała 0:6.
Odium padło na Michajłowa. Ale i bez tego lista jego grzechów jest długa. Pod jego okiem reprezentacja nie awansowała do żadnego turnieju. Prowadziło ją aż 10 selekcjonerów, w tym czterech kolegów z kadry z 1994 r. W ciągu ostatnich 14 miesięcy wygrała tylko jeden mecz.