W nocy z czwartku na piątek prezydent Rouhani ogłosił podwyżkę cen paliw o 50 proc. Irańska benzyna wciąż należy do najtańszych na świecie – jej cena po podwyżce wynosiła około 50 centów za litr – ale dla Irańczyków, którzy od jednostronnego wyjścia USA z tzw. umowy nuklearnej zmagają się z gigantyczną inflacją i całościowym kryzysem gospodarczym, gra toczy się o wysoką stawkę. W kraju, w którym wielu obywateli dorabia jako nielegalni taksówkarze, dostęp do taniej benzyny jest postrzegany niemalże jako element praw człowieka. Posunięcie rządu było zaskoczeniem nie tylko dla zwykłych Irańczyków – także część posłów twierdzi, że nie wiedziała o planach prezydenta.
Czytaj także: Kim są i co mogą ajatollahowie
Władzom w Iranie zaczyna palić się grunt pod nogami
Władze wybrały co najmniej dziwny moment na obcięcie tradycyjnie wysokich subsydiów na paliwa. W związku z protestami w Iraku i Libanie, które to państwa przez ostatnie lata pozostawały bardzo blisko związane z Teheranem, reżimowi z wolna zaczyna palić się grunt pod nogami. Zaspokojenie własnych ambicji regionalnych – co będzie wymagało m.in. kolejnych nakładów finansowych – i oczekiwań obywateli będzie wymagało od reżimu niezłej akrobatyki.
Reakcja Irańczyków była natychmiastowa. Pierwsze protesty wybuchły w roponośnej prowincji Chuzestan, kolejne – co znamienne – w Maszhadzie, który przed ostatnimi wyborami prezydenckimi był twierdzą kandydata Ibrahima Raisiego, by już po chwili rozlać się po niemal każdej części kraju, także wśród tradycyjnie sprzyjającej reżimowi klasy pracującej w mniejszych miastach. W Teheranie demonstranci zablokowali główne drogi (a pamiętać trzeba, że jest to 15-milionowa metropolia, w której dominuje transport samochodowy), podpalali zdjęcia ojców rewolucji, stacje benzynowe i banki. Niektórzy swoją dezaprobatę dla decyzji rządu wyrażali w bardziej kreatywny sposób – w mieście Czalus na północy Iranu jeden z wykładowców miejscowego uniwersytetu przyjechał do pracy na osiołku, by w ten sposób zaprotestować przeciwko podwyżce cen. Według Fars News Agency w protestach bierze udział już co najmniej 87 tys. osób w ponad 100 miastach.
Reżim zagrał na najbardziej znaną sobie nutę, obwiniając o wszystko ingerencje podmiotów zewnętrznych. Tym razem wrogami reżimu stała się rodzina byłego szacha, odradzająca się z wolna grupa Ludowych Mudżahedinów oraz – tradycyjnie – rząd USA. Z pomocą Chameneiemu pospieszyły konserwatywne media, jak popularny dziennik „Keyhan”, który informuje m.in. o wsparciu Mike’a Pompeo dla „terrorystów” i „bandytów”.
Czytaj także: Czy Irańczycy odsuną ajatollahów od władzy?
Irańska ulica zmienia hasła protestu
To nie pierwsze protesty na tle ekonomicznym w Iranie – a także nie pierwsze, w trakcie których hasła o naturze stricte gospodarczej szybko przeistaczają się w postulaty polityczne. Istnieje jednak pewna zasadnicza różnica chociażby pomiędzy irańską zieloną rewolucją w 2009 r. a protestami na przełomie 2017 i 2018 czy dzisiejszymi. W 2009 r. demonstranci skandowali Raj–e man kodżast? („Gdzie jest mój głos?”), a więc domagali się sprawiedliwości – ale w ramach istniejącego systemu. Od dwóch lat na ulicach irańskich miast słychać takie hasła, jak Marg bar Chamenei ( „Śmierć Chameneiemu”), Marg bar diktator („Śmierć dyktatorowi”) czy najbardziej znamienne – Na sharqi, na gharbi, dżomhuri–je irani – „Nie wschód, nie zachód, Republika Irańska”. Jest to trawestacja jednego z najważniejszych sloganów rewolucji 1979 r., który w oryginale postulował republikę islamską. Niezadowolenie Irańczyków na przestrzeni ostatniej dekady przesunęło się do zupełnie innego miejsca w skali.
Reżim wyraźnie boi się gniewu klasy pracującej, która tradycyjnie pozostawała jego sprzymierzeńcem. Podczas protestów na przełomie 2017 i 2018 r. władze czasowo zablokowały dostęp do niektórych zagranicznych serwisów (rzecz jasna do tych, do których dostęp nie jest zablokowany na co dzień), by w ostatnich dniach praktycznie zupełnie odciąć społeczeństwo od sieci – w tym popularnych od komunikatorów, takich jak Telegram, którym przy okazji poprzednich protestów Irańczycy skrzykiwali się i wymieniali informacje. NetBlocks, firma zajmująca się cyberbezpieczeństwem, alarmuje, że łączność z internetem w Iranie spadła do poziomu 7 proc. wobec stanu sprzed rozpoczęcia protestów – jest to największy blackdown, od czasu, gdy władzę objął prezydent Rouhani.
Czytaj także: Chce wojny z Iranem czy nie? Trump sam sobie przeczy
Czy protesty mogą zagrozić reżimowi
Irańskie państwo jest za słabe, by pozwolić swoim obywatelom na większą partycypację w sprawowaniu władzy i pozwolić im na swobodny dostęp do informacji, ale silne na tyle, by militarnie stłumić protesty zakrojone nawet na bardzo szeroką skalę. Jest też gotowe, żeby to zrobić. Reżim w Teheranie wielokrotnie udowadniał, że nie cofnie się przed największą brutalnością i przemocą. Bilans ofiar śmiertelnych protestów w chwili oddania tego tekstu to według Amnesty International 12 osób, nie wiadomo także, ilu demonstrantów zniknie na zawsze za murami ponurego i owianego złą sławą więzienia Evin w Teheranie. Dotychczas aresztowano ponad tysiąc osób. Korpus Strażników Rewolucji wydał oświadczenie, w którym zapowiedział, że jeśli demonstracje nie ustaną, nie cofnie się przed „zdecydowanymi krokami”, by zapewnić Irańczykom „spokój i bezpieczeństwo”.
Protesty w Iranie zaniepokoiły m.in. libański Hezbollah, który od początku lat 80. jest przez Iran hojnie finansowany. Jego lider Hasan Nasrallah zapewnił jednak, że libańscy szyici nie muszą obawiać się o pomoc ze strony Iranu, bo nawet jeśli nie udzieli jej im rząd w Teheranie, do kieszeni chętnie sięgną zwykli Irańczycy. Jest to ironiczne o tyle, że wsparcie finansowe dla Hezbollahu czy Hamasu, a także ogólne zaangażowanie Iranu w Syrii i Jemenie były jedną z głównych przyczyn poprzednich protestów.
W Iranie rośnie napięcie, ale nie – jak to było dotychczas – pomiędzy reformatorami a twardogłowymi, ale między doulat (rządem) a mellat (ludem). Czy protesty są zdolne zagrozić reżimowi? Zachodni komentatorzy mają tendencję, by z każdym pomniejszym zrywem zwiastować reżimowi rychłą śmierć w bolesnych konwulsjach. Tymczasem choć współczesna historia Bliskiego Wschodu, w tym Iranu, obfituje w protesty, demonstracje i konflikty wewnętrzne, rewolucje, które prowadzą do zmiany reżimu, są zjawiskiem rzadkim – by wspomnieć choćby klęskę, jaką w większości państw poniosła arabska wiosna. Protesty, choć to kolejna ich odsłona od końcówki 2017 r., nie wyłoniły żadnego lidera, nie wytworzył się także wokół nich żaden trwały ruch. Przypuszczalnie wydarzenia obiorą więc podobny kurs, jak to miało miejsce poprzednio – na irańskich ulicach co jakiś czas nastąpią erupcje niezadowolenia, którym rząd będzie starał się wyjść naprzeciw, oferując społeczeństwu nieznaczną odwilż obyczajową (jak wpuszczenie Iranek na stadiony) czy tworząc nowe miejsca pracy. W kwestii strukturalnej wszystko zostanie jednak po staremu.
Owszem, polityczny projekt muzułmański w Iranie zawodzi – jednak jak chciałby myśleć Zachód, bo w niewłaściwy sposób podchodzi do kwestii takich, jak prawa kobiet, wolność religijna czy prawa człowieka. Islamską Republikę, podobnie jak to bywało z różnymi arabskimi satrapiami, zgubi kwestia o wiele bardziej prozaiczna – gospodarka. Coraz bardziej obniżający się standard życia Irańczyków jednoczy w proteście kolejne grupy społeczne – także te, które dotychczas rzadko stawały po tej samej stronie barykady, co klasa pracująca i wielkomiejscy liberałowie. Będzie to jednak proces długi i bolesny.
Jagoda Grondecka jest iranistką, współpracuje z „Kulturą Liberalną”