Jest coś boleśnie niesprawiedliwego w tym, że Evo Morales, rządzący Boliwią przez ostatnie 14 lat, musiał uciekać z kraju jak winny zbrodni dyktator. Był pierwszym w historii kraju (i drugim w regionie – po Benito Juarezie w XIX-wiecznym Meksyku) prezydentem wywodzącym się spośród rdzennych mieszkańców Ameryki. Konkretnie z andyjskiego ludu Aymara. Samo to zapewnia mu nieusuwalne miejsce w historii.
W politycznym imaginarium Boliwii pozostanie kimś takim jak Nelson Mandela w RPA: przywódcą większości, która po stuleciach dyskryminacji sięgnęła po najwyższy urząd w państwie; kimś takim jak Obama, który przebił rasistowski sufit – z tą różnicą, że Afroamerykanie w USA to mniejszość, a narody Aymara i Keczua stanowią w Boliwii większość mieszkańców.
Równia pochyła
Jeszcze miesiąc temu liberalny tygodnik „Economist”, niechętny egalitarnej polityce, chwalił osiągnięcia Moralesa egalitarysty. Że zyski z eksportu gazu – narodowego bogactwa, które Morales znacjonalizował – dzielono z biednymi. Że liczba nędzarzy żyjących za mniej niż 2 dol. dziennie zmniejszyła się za jego rządów o dwie trzecie (do 6 proc. ludności). Że konstytucja objęła prawami obywatelskimi i socjalnymi rdzenną ludność, której część żyła poza systemem. Że kobiety zajmują połowę miejsc w parlamencie. Że zbudowano autostrady, lotniska, kolejki linowe jako część publicznego transportu w andyjskich miastach.
Przez 14 lat rządów Moralesa – przypominał również „Economist” – gospodarka rosła średnio o 5 proc. rocznie. Morales przeznaczał środki na społeczną inkluzję biednych, jednak robił to ostrożnie. Zgodnie z doświadczeniem, że inflacja najbardziej uderza w biednych. Nie dość tego: równo miesięc temu wygrał po raz czwarty z rzędu wybory prezydenckie.