Na odchodne siły USA po kolei likwidują przywódców ISIS. Po Abu Bakr al-Bagdadim zginął jego prawdopodobny następca. Donald Trump ogłosił, a departament stanu doprecyzował, że „numer dwa”, Abu al-Hasan al-Muhadżir, rzecznik terrorystycznego kalifatu, został zabity. Według kurdyjskich oddziałów SDF miał to być kolejny etap większego przedsięwzięcia. Wygląda to tak, jakby Amerykanie chcieli po kolei zneutralizować osoby z kierownictwa dżihadystów, by przypieczętować zniszczenie „fizycznego kalifatu”, jak nazywano struktury, które w szczytowym momencie opanowały spore połacie Syrii i Iraku.
Czytaj też: Lider tzw. Państwa Islamskiego nie żyje
Trump lubi szybkie sukcesy
Walka Amerykanów z ISIS w fizycznym wymiarze – na terytorium Syrii – zaczęła się w 2014 r. Niemal w tym samym czasie, gdy Europa mierzyła się z szokiem wywołanym rosyjską agresją na Ukrainę, prezydent Barack Obama musiał mierzyć się z nowym kryzysem na Bliskim Wschodzie. Bezpośrednim impulsem do działania była tragiczna sytuacja Jazydów i Kurdów, zagrożonych przez postępy ofensywy dżihadystów w Iraku (zajęli niemal jedną trzecią terytorium). USA naloty zaczęły w sierpniu, ale mało kto pamięta, że walka z ISIS była niemal tak samo ważnym tematem wrześniowego szczytu NATO w Walii co odpowiedź na rosyjską aneksję Krymu. Wkrótce pod auspicjami USA znów zawiązano „koalicję chętnych” i uruchomiono operację Inherent Resolve z udziałem sojuszników z NATO, Azji i świata arabskiego (przez dwa lata brały w niej udział polskie samoloty F-16, wykonujące loty rozpoznawcze z Kuwejtu).
Obama, który rok wcześniej zagroził, a następnie odstąpił od ataku na Syrię za użycie broni chemicznej przeciw cywilom w wojnie domowej, we wrześniu 2014 r. się nie zawahał. Po ponad roku pojawiły się pierwsze doniesienia o udziale w walkach w Syrii niewielkich oddziałów wojsk lądowych USA, których rolą było głównie wspieranie Kurdów. Po zmianie prezydenta, mimo że Trump szedł do władzy z hasłem wycofania wojsk z „bezsensownych i niekończących się wojen”, działania militarne tylko przybrały na sile. Weszła ciężka artyleria, wyrzutnie rakietowe, strategiczne bombowce. Po trwającej dziewięć miesięcy bitwie wyzwolono iracki Mosul. Cztery miesiące trwały boje o nieformalną stolicę kalifatu Rakkę. Wyparcie ISIS i likwidacja bastionów dżihadystów zabrały niemal pięć lat.
Żądny natychmiastowych sukcesów Trump ogłaszał zwycięstwo kilkakrotnie: w lutym 2019 r., potem w marcu, ostatnio w październiku. Ale propaganda to jedno, a realia – drugie. Nawet zabicie formalnego lidera czy jego najbliższego współpracownika nie oznacza eliminacji całej sieci dżihadystów.
Czytaj też: Czarna dziura Syria. Kto i dlaczego jeszcze o nią zabiega
Ideologię zwyciężyć trudniej
Ludzi bowiem da się wyeliminować, ale z ideologią jest trudniej. Pozbawieni stałej presji i poczucia zagrożenia, niemuszący ukrywać się i ciągle uciekać, „zarażeni” radykalizmem młodzi ludzie – będą szukać kontaktu, łączyć się w grupy, budować struktury. Tak działała al-Kaida, tak działa ISIS. Jest kilka powodów, dlaczego po śmierci al-Bagdadiego ISIS może nawet przeżyć chwilowy renesans. Po pierwsze – założyciel i przywódca kalifatu umarł jako męczennik. Nie został zastrzelony, nie zginął w bombardowaniu. Sam zdetonował ładunek wybuchowy, zabijając siebie i trójkę dzieci, co potwierdzili Amerykanie. Nie oddał się w ręce niewiernych, nie poddał upokarzającym przesłuchaniom, umarł na własnych warunkach – tak przynajmniej to wygląda w interpretacji jego bojowników. Natomiast okoliczności śmierci – zwłaszcza nagłośnione przez USA wykorzystanie w akcji psów – wywoła u jego wyznawców wściekłość. Psy uznawane są w islamie za zwierzęta nieczyste (choć znawcy tej religii mogą mieć za złe takie uproszczenie). Jest prawdopodobne, że w tunelu, gdzie zginął al-Bagdadi, mogło dojść do bliskiego kontaktu z psem bojowym K9, którego zasługi w operacji wychwalał sam Trump. Najwyraźniej była to swego rodzaju premedytacja.
W ISIS od dawna nie istniało centralne dowództwo, a lider nie był w ścisłym sensie głównodowodzącym. Al-Bagdadi unikał elektronicznych środków łączności, podobno nie używał telefonu. Porozumiewał się przez kurierów. Taki styl życia uniemożliwia dowodzenie – było rozproszone, nieskoordynowane. Dlatego chwilowy brak przywódcy nie sparaliżuje działań poszczególnych komórek, oddziałów czy indywidualnych bojowników, w których naturalna jest chęć odwetu. Samozwańczy kalifat ma już zresztą nowego kalifa. Poprzez swoją agencję informacyjną Amak ISIS potwierdziło śmierć Abu Bakra al-Bagdadiego i wskazało następcę – Abu Ibrahima al-Haszemi al-Kuraisziego. Bliskowschodnie źródła przyznają, że prawie nic o nim nie wiedzą. Z brzmienia nazwiska wynika, że przyznaje się do pochodzenia z plemienia Proroka. Z tego samego rodu pochodzić ma nowy rzecznik ISIS Abu Hamza al-Kuraiszi. Najważniejszym przesłaniem opublikowanego w sieci komunikatu był apel o deklarację wierności nowemu kalifowi.
Czytaj też: Kto naprawdę zdradził Kurdów
Pekin boi się radykalnego islamu
Takie deklaracje regularnie składały większe czy mniejsze ugrupowania. W ubiegłych latach nagłaśniano przysięgi wierności ISIS od Nigerii po Filipiny. Grupy najbardziej znane, m.in. z okrucieństwa, to zachodnioafrykańskie Boko Haram czy odłam somalijskiego al-Shabaab. Personalna fascynacja ISIS i al-Bagdadim przyniosła zamachy „samotnych wilków” czy niewielkich grupek w Strasburgu, na Sri Lance, w Orlando. Najbardziej zaniepokojone możliwością odrodzenia się ISIS wydają się kraje południowo-wschodniej Azji – Indonezja i Malezja, skąd pochodzi kilkuset rozpoznanych bojowników walczących w Syrii.
Zaraz po tych krajach odrodzenia lub przeobrażenia ISIS boi się regionalny hegemon – Chiny. Pekin obawia się radykalizacji muzułmańskich Ujgurów we Wschodnim Turkiestanie (jedna szósta terytorium Chin), mniejszości etnicznej od lat traktowanej bezwzględnie. Sam al-Bagdadi wymieniał Chiny jako jeden z głównych frontów walki, a Ujgurów miało być w szeregach ISIS nawet 5 tys. Zjawisko pączkowania odnóg siatki terrorystycznej znane jest dobrze z dziejów al-Kaidy – niektóre odnogi obumarły, inne urosły. Warto pamiętać, że samo ISIS – wtedy bardziej znane jako ISIL – do 2014 r. było taką odnogą „bazy” bin Ladena w Iraku. „Eksport” islamskiego terroryzmu i radykalizmu do Chin musi być jednym z najgorszych koszmarów Pekinu.
Czytaj też: Państwo Islamskie odbudowuje się w Syrii
Uwolnieni terroryści z ISIS
Największym zagrożeniem są ci, którzy na całej sytuacji zyskali najbardziej – uwolnieni w wojennym zamieszaniu bojownicy ISIS. Według różnych szacunków w kurdyjskich więzieniach było ich ciągle 10–12 tys. Po wycofaniu się Amerykanów i wejściu Turków do północnej Syrii Kurdowie mieli ważniejsze sprawy na głowie niż pilnowanie więźniów. Doniesienia o wypuszczaniu dżihadystów zaczęły się pojawiać niemal natychmiast po rozpoczęciu tureckiej ofensywy, choć częściowo mogły być kurdyjską strategią, obliczoną na zmianę amerykańskiej decyzji. Trump głośno krzyczał, że to Europa i inne kraje muszą przejąć przetrzymywanych przez Kurdów bojowników, ale zdaje się, że niewiele zrobił, by przygotować ich transfer, zanim ogłosił odwrót.
Oczywiście to nie całkiem „wina Trumpa”. Problem, co zrobić z bojownikami, których udało się schwytać, pozostaje nierozwiązany od lat i wymaga czegoś więcej niż presja USA lub szantaż ze strony zdesperowanych Kurdów. Dziś nikt na 100 proc. nie wie, ilu wyćwiczonych dżihadystów jest na wolności, skąd pochodzą i gdzie się wybierają. Tykające bomby mogą się znaleźć wszędzie.
Wydaje się oczywistością, że zapobieżenie odtworzeniu komórek i struktur kalifatu w Syrii wymaga stałej obecności wojskowej lub policyjnej oraz sprawnego działania, najlepiej służb państwowych. Nie ma jednak najmniejszych szans, by była to w stanie samodzielnie zrobić Syria, która co prawda podnosi się z załamania wywołanego wojną domową, ale ani nie ma wystarczających sił ani nie kontroluje w pełni własnego terytorium. Jest paradoksem, że w zaistniałej sytuacji to reżim Assada, którego kilka lat temu Zachód widziałby najchętniej na śmietniku historii, jest sprzymierzeńcem w opanowaniu zagrożenia. Na terytorium Syrii działają jednak trzy inne siły, które go wspierają: Rosja, Iran i Turcja. Bardzo wątpliwe, by Iran chciał przyczynić się do stabilizowania sytuacji w regionie. Ale Turcja i Rosja to już inna sprawa.
Czytaj też: Jakie lekcje, też dla Polski, płyną z napaści Turcji na Kurdów
USA do Rosji: Sprawdzamy
Krytykowane na świecie – i w samych USA – wycofanie amerykańskich wojsk z północnej Syrii było z jednej strony ukłonem wobec Recepa Erdoğana, który od tej pory niemal swobodnie może atakować Kurdów, a z drugiej – „psikusem” wobec Putina. Opuszczenie przez USA terenów syryjsko-tureckiego pogranicza pozostawia je faktycznie w rękach Rosji jako mocarstwa dominującego, ale wraz z dominacją zrzuca na Rosjan odpowiedzialność za pozostałości dżihadystycznej siatki. A ponieważ na innych obszarach Syrii, gdzie do tej pory toczyły się działania zbrojne, międzynarodowa koalicja nadal działa, uciekinierzy i najbardziej zatwardziali bojownicy kalifatu mogą szukać schronienia właśnie tam, gdzie nie ma już największego dla nich zagrożenia – Amerykanów.
Turecki prezydent od lat jest oskarżany o pośrednie lub bezpośrednie wspieranie islamskiego ekstremizmu. W syryjskich warunkach głównie przeciwko Kurdom. Teraz jednak, gdy wymusił ich wycofanie znad granicy i ma możliwość otwartego działania, będzie mu trudniej nie zauważać problemu ISIS. Rosjanie generalnie traktują islamski radykalizm jako jedno z największych zagrożeń, a o kaukaskich bojownikach w szeregach ISIS zawsze wypowiadali się z ogromnym niepokojem. Trump dał Moskwie okazję do „wykazania się” w walce, nie tylko w propagandzie.
Globalna wojna z terroryzmem właśnie wchodzi w nowy etap, tyle że z zupełną zamianą ról. Przez najbliższe kilka lat, zwłaszcza jeśli w USA na drugą kadencję wybrany zostanie Trump, Amerykanie mogą stanąć z boku i przyglądać się, jak inni radzą sobie z tym problemem. Nie bezczynnie, ale nie w pierwszym szeregu.
Czytaj też: Odwrót z Syrii? Powoli albo wcale