We wtorek 29 października opozycja zgodziła się na wybory 12 grudnia. 6 listopada rozpocznie się przerwa w obradach Izby Gmin i ruszy kampania, która zgodnie z prawem musi trwać 25 dni. Boris Johnson na czele konserwatystów będzie szedł pod hasłem: „przerwać impas w parlamencie i dokończyć brexit”. Bo do rozwodu z Unią jeszcze nie udało mu się doprowadzić. Mimo zaklęć, że woli skończyć martwy, niż przekroczyć termin 31 października, zgodnie z wolą Izby Gmin musiał wystąpić do Brukseli z wnioskiem o odroczenie (Unia zgodziła się na maksymalnie 31 stycznia 2020 r.). Lider opozycji Jeremy Corbyn pytał Borisa zaczepnie, czy jest on jeszcze żywy, czy już martwy.
Brytyjskie wybory w środku kadencji
Przekroczenie terminu 31 października to dla Johnsona spora porażka. Wykorzysta ją w wyborach skrajnie eurosceptyczna Partia Brexitu Nigela Farage’a. Ona i będący na fali liberalni demokraci zabiorą Borisowi sporo z 650 mandatów w Izbie Gmin, o które toczy się gra. Wygląda na to, że konserwatyści stracą wiele miejsc w Londynie i dużych miastach, a nieco zyskają pewnie na północy, gdzie głosują wyborcy laburzystowscy, zwolennicy brexitu. Innym rywalem dla torysów będzie Szkocka Partia Narodowa (SNP). W tej konkurencji Johnsona także zapewne czeka porażka.
SNP i liberałowie, czyli mniejsze i pewne sukcesu partie, umożliwiły uchwalenie ustawy o przedterminowych wyborach w środku pięcioletniej kadencji. Nie trzeba tu było większości dwóch trzecich głosów, wystarczyła większość zwykła. Co prawda Partia Pracy chciała zaczekać, aż mniejszościowy rząd Johnsona się wykrwawi, usiłując odrzucić kolejne poprawki opozycji do umowy z UE.
Jeremy Corbyn przestraszył się jednak, że Johnson przepchnie ustawę o wyborach paroma głosami, a jego partia wyjdzie na „tchórza”, który takiego rozwiązania się obawia. Dlatego we wtorek rano, kilkanaście godzin przed głosowaniem, zapadła decyzja o poparciu wniosku rządu.
Adam Szostkiewicz: Boris, do rowu!
Dokończyć ten brexit!
Johnson mógł zagrać inaczej, ale najwyraźniej się bał. Zamiast skupić się na swojej umowie z Brukselą (kontrowersyjnej, bo zakładającej postawienie granicy celnej na morzu między Anglią, Walią i Szkocją a Irlandią Północną), woli kampanię pod hasłem: „Dokończyć brexit!”. Dlatego zastopował bieg prac w Izbie Gmin i skoncentrował się na ofensywie.
Komentatorzy podkreślają, że to ryzykowna taktyka. Wiele wskazywało na to, że poprawki udałoby się odrzucić, przynajmniej w większości, tymczasem wynik wyborów jest mimo wszystko niepewny. Johnson może wygrać w cuglach, ale może też przegrać. Inny scenariusz to parlament, w którym nikt nie ma zdecydowanej większości, a wówczas – jak zauważa dziś wielu publicystów – droga do drugiego referendum w sprawie brexitu otworzyłaby się szeroko. Unia mogłaby ponownie odroczyć termin rozwodu tylko w obliczu tak ważnej okoliczności.
Dlaczego Johnson ryzykuje, mając w ręku brexit, który wynegocjował? Na co liczy? Przede wszystkim na swoje talenty oratorskie (i demagogię) w konfrontacji z nieco stetryczałym stylem leciwego lidera opozycji Jeremy’ego Corbyna. Osłabienie Partii Pracy jest dość wyraźne, choć unoszący się w chmurach idealistycznej, socjalistycznej retoryki Corbyn wciąż wydaje się niektórym atrakcyjny.
W wyborach w 2017 r. podbił serca wielu młodych Brytyjczyków. Z czasem okazało się, że jest antyeuropejskim koniunkturalistą ze skrajnie lewicowymi pomysłami (takimi jak likwidacja szkół prywatnych i szeroka nacjonalizacja). Corbyn długo nie chciał poprzeć drugiego referendum w sprawie brexitu – w obawie przed utratą poparcia na północy Anglii. A po miesiącach mało apetycznego hamletyzowania zdecydował się złożyć Brytyjczykom skomplikowaną ofertę: po wygranych wyborach, na co się nie zanosi, Partia Pracy przeprowadzi nowe negocjacje z Unią, a potem podda ich efekt pod referendum. Obywatele zyskaliby więc szansę na odrzucenie tego „dealu”. Propozycja wygląda demokratycznie, ale większość Brytyjczyków ma już dosyć kłótni o brexit. Zwolennicy pozostania w UE wolą zaś liberałów, obiecujących anulowanie rozwodu.
Czytaj także: Kim jest lider Partii Pracy
Wyborczy labirynt na Wyspach
Ze względu na nietypową ordynację trudno przewidzieć wyniki tych wyborów. 650 posłów wskazywanych jest w okręgach jednomandatowych w systemie większościowym. Oznacza to, że przepadają wszystkie głosy oddane na te partie, którym nie udało się uzyskać najwięcej poparcia.
System ma dwie zalety – wiąże posłów z wyborcami (wiedzą, kto jest ich posłem), w teorii prowadzi też do samodzielnych rządów wielkich partii, a nie koalicji, jak w innych systemach europejskich. Ma jednak sporą wadę: ok. 5 mln Brytyjczyków mieszka w okręgach, gdzie zawsze zwycięża jedna partia (to tzw. pewne okręgi). Inna słabość systemu, wrodzona i nieunikniona, bo wynikająca z logiki ordynacji: kiedy o mandat ubiegają się więcej niż dwie silne partie, wynik jest nie do przewidzenia. Może być wręcz dziełem przypadku.
Każdy z 650 okręgów staje się osobnym politycznym „światem”. Żaden sondaż nie pozwoli więc przewidzieć, co się stanie 12 grudnia. Brytyjczycy potrafią zmienić zdanie w ostatniej chwili: w przypadku trzech ostatnich głosowań 49 proc. postawiło na kogoś innego, niż planowało: wyborcy Partii Pracy przerzucili się na Partię Brexitu, zwolennicy Partii Konserwatywnej popierali liberałów, a szkoccy nacjonaliści – konserwatystów. Nie wiadomo, jak wyborcy zachowają się teraz, choć zapewne wielu Szkotów zechce poprzeć SNP, licząc na nowe referendum niepodległościowe i powrót Szkocji do UE drugimi drzwiami.
Bardzo wielu Brytyjczyków (według jednego z sondaży 54 proc. opowiada się przeciw brexitowi) chciałoby wrócić do UE. Jeśli zagłosują taktycznie, tzn. poprą laburzystów i liberałów w ich silnych okręgach, konserwatyści mogą wyjść z tych wyborów nie wzmocnieni, lecz mocno pogruchotani. Ale na pakty coraz bardziej skłóconej opozycji nie ma raczej co liczyć. Brytyjczycy będą musieli sami zdecydować, gdzie i jak zagłosować „taktycznie”. Chyba że Johnson zacznie zdecydowanie prowadzić. A wówczas każdy „deal” Corbyna z nową liderką liberałów Jo Swinson będzie go kosztował jeden z 650 mandatów.
Prawdopodobieństwo „sparaliżowanego parlamentu”, bez przewagi żadnej partii, tak jak to miało miejsce w 2010 i 2017 r., wydaje się więc bardzo duże. Także dlatego, że w wyborach w środku zimy (pierwszych od niemal stu lat) kiepska (lub fatalna) publiczna służba zdrowia NHS będzie tematem reportaży pokazujących pacjentów umierających na korytarzach przepełnionych szpitali. To wynik dekady zaciskania pasa przez konserwatystów – to oni byli i są u władzy, to w nich będzie bić opozycja.
Johnsonowi walącemu do znudzenia w bęben brexitu może nie udać się odeprzeć tak oczywistego argumentu – torysi osłabili służby publiczne, policję, system zasiłków dla bezrobotnych. Są partią bogatych egoistów. Prof. John Curtis, największy autorytet w sprawach wyborczych w Wielkiej Brytanii, podkreśla, że „każdy może sięgnąć po wszystko”. Niepewny będzie więc wynik w setkach okręgów.
Czytaj także: Dominic Cummings – zły duch brexitu
Głosować na „panicza”?!
Mimo ok. 15 proc. przewagi nad Partią Pracy konserwatyści nie mogą być pewni swego (liberałowie mają 19 proc., laburzyści – 22 proc., konserwatyści – 37). Gdy o jeden mandat bije się kilka partii cieszących się poparciem dwudziestu paru procent, wynik do ostatniej chwili trudno przewidzieć. Johnson liczy na to, że podzielona w obliczu brexitu Partia Pracy będzie dla Brytyjczyków mało atrakcyjna. Z kolei głosowanie na Borisa, zamożnego i snobistycznego „panicza” (ang. toff) z prywatnych szkół (kończył Eton i Oksford), może się okazać niestrawne dla eurosceptycznych wyborców na północy Anglii, na których premier tak bardzo liczy. Jego brutalna polityka (zawieszenie parlamentu, wprowadzenie w błąd królowej, za co musiał przepraszać) i demagogie odstraszają bardziej wyrobionych Brytyjczyków w wielkich miastach, szczególnie w Londynie. Corbyn uchodzi zaś za politycznego „dziadzię”, który nie rozumie, tak jak Tony Blair, że tylko zwrot ku centrum może dać władzę laburzystom.
Przyblakł urok BoJo, jak nazywają złośliwie Johnsona niektóre gazety. Jego naga ambicja utrzymania się u władzy choćby kosztem kraju stała się oczywista. Theresa May startowała do wyborów w 2017 r. z przewagą 25 proc. w sondażach, która szybko stopniała. Johnson potrafi stawiać dyskusję na głowie i rzucać chwytliwe hasełka, a bezbarwna, mało wygadana May była jak drewniany koń tańczący rock and rolla. Wygląda więc na to, że Borisowi znowu się uda, choć brexitowy thriller będzie nas trzymać w niepewności aż do 12 grudnia.
Niezależnie od wyniku będzie to moment historyczny – kolejna nierozegrana bitwa lub zwycięstwo opozycji umożliwi drugie referendum w sprawie brexitu (a może nawet jego odwołanie). Zdecydowana wygrana Johnsona otworzy zaś drogę do rozpadu Zjednoczonego Królestwa (referendum w sprawie niepodległości Szkocji), do reform w kierownictwie Partii Pracy i jej powrotu do politycznego centrum.
Czytaj także: Czym jeszcze zaskoczy premier Johnson