Ambasadorzy krajów Unii Europejskiej w Brukseli zgodzili się dziś, by datę brexitu przesunąć na 31 stycznia 2020 r. Jeśli Londynowi udałoby się wcześniej ratyfikować umowę brexitową, to rozwód może nastąpić szybciej, tj. z końcem listopada albo grudnia. Rozstrzygnięcie ambasadorów wejdzie oficjalnie w życie, jeśli żaden z krajów wspólnoty nie zgłosi weta w najbliższych kilkudziesięciu godzinach. Nie zanosi się na to.
Czytaj też: Macron ma dość brexitowego serialu
Brexit. W co gra Francja?
Odsunięcie brexitu o trzy miesiące już w zeszłym tygodniu proponował Donald Tusk po konsultacjach m.in. z Berlinem, ale samotny sprzeciw zgłosiła Francja. Zmiana stanowiska nastąpiła dopiero w weekend. Jak tłumaczy francuska dyplomacja, kluczowa była rozmowa telefoniczna Emmanuela Macrona z Borisem Johnsonem. W rezultacie dzisiejsze obrady ambasadorów trwały zaledwie 20 minut. A Francuz nawet nie poruszył tematu „technicznego” odroczenia rozwodu tylko do połowy, a maksymalnie do końca listopada, choć jeszcze niedawno tłumaczono brukselskim dziennikarzom, że tak krótki termin mobilizowałby Izbę Gmin do szybkich prac nad ostatecznym zatwierdzeniem umowy brexitowej.
Zarówno zwolennicy dłuższego odwlekania brexitu (jak Tusk), jak i obrońcy „technicznego” odroczenia (jak Francuzi) tłumaczyli się niechęcią mieszania się Unii w politykę brytyjską. Dla przywódcy Francji ważne jest uniknięcie wrażenia, że wspólnota utrudnia realizację decyzji podjętej w referendum (albo że decyzje referendalne nie są ostateczne), co we francuskiej debacie wewnętrznej błyskawicznie podjęłaby Marine Le Pen jako argument przeciw Brukseli i Macronowi.
Szkopuł w tym, że w ostatnim tygodniu sprzęgły się w Izbie Gmin w jeden pakiet ratyfikacja umowy brexitowej, spór o przedterminowe wybory i odroczenie rozwodu. Było niemożliwe, żeby jakiekolwiek stanowisko Brukseli zostało odebrane jako neutralne – każda decyzja o długości odroczenia mogła być uznana za wsparcie jednej ze stron. Odroczeniu „technicznemu” sprzyjało otoczenie Johnsona, a trzymiesięcznemu – opozycja.
Czytaj też: Dominic Cummings – zły duch brexitu
Czy to ostatnie odroczenie rozwodu?
Ten problem trochę teraz osłabł, bo w Izbie Gmin zanosi się na kompromis Johnsona i części opozycji (zwłaszcza liberalnych demokratów i Szkotów z SNP) dotyczący przedterminowych wyborów zarządzonych na 9 grudnia, ale przy jednoczesnym rozwiązaniu parlamentu już w przyszły poniedziałek, by rząd nie usiłował w tej kadencji przepychać ratyfikacji umowy brexitowej. – Zapewne Macron rozmawiał z Johnsonem m.in. o tym. Idzie na wybory oraz na ostateczne głosowania nad umową brexitową dopiero przez nową Izbę Gmin, więc długie odroczenie brexitu ma, jak tłumaczą Francuzi, jakiś konkretny cel – wyjaśnia nasz rozmówca z Brukseli.
Johnson wygrał w Izbie Gmin pierwsze głosowanie nad umową brexitową (z przewagą 30 głosów), ale wedle szacunków brytyjskich mediów w tej chwili poparcie dla niej w ewentualnym ostatecznym głosowaniu (nad wersją bez poprawek) mogłoby spaść prawie do remisu. Pytanie, jak zagłosuje Izba Gmin w nowym składzie, po przedterminowych wyborach.
Obecne sondaże są dobre dla torysów Johnsona, ale były równie dobre, a niekiedy nawet lepsze także w 2007 r., gdy do przedterminowych wyborów doprowadziła Theresa May. Efekt okazał się fatalny, a mniejszościowy rząd May musiał zdać się na wsparcie północnoirlandzkich unionistów z partii DUP. W Brukseli, a szczególnie w Paryżu żywe są obawy, że nowa Izba Gmin zacznie rozmontowywać projekt umowy brexitowej. Jeśli pod koniec stycznia okaże się, że nadal nie ma ratyfikacji, Unia stanie przed dylematem: czy godzić się na czwarte z kolei odroczenie rozwodu?
Niewykluczone, że jednym z celów kilkudniowych manewrów Francji było mocne zakomunikowanie Brytyjczykom i reszcie wspólnoty, że następnym razem z decyzją Macrona byłoby o wiele ciężej.
Czytaj też: Wyciekł raport o katastrofie po brexicie bez umowy