Tunezja ma nietuzinkowego prezydenta, drugiego wybranego w wolnych wyborach po arabskiej wiośnie. 61-letni Kais Saied, emerytowany profesor prawa, wykładowca akademicki popularny wśród studentów, prawie nie prowadził kampanii; nie ma partii, nie miał sztabu, zrezygnował z rządowej subwencji wyborczej. Ale był dobrze znany z telewizji, z licznych debat wokół nowej konstytucji (którą potem ONZ uznała za wzorową), gdzie monotonnym głosem, w klasycznym arabskim, wygłaszał swoje długie kwestie. Co przydało mu przydomek Robocopa. Teraz w drugiej turze zyskał gigantyczne 73 proc. głosów (w większości poparli go wyborcy do 25 lat). W finale pokonał innego outsidera, Nabila Karoui, „tunezyjskiego Berlusconiego”, bogacza, który postawił na populizm, a kampanię przesiedział w areszcie, oskarżony o korupcję i pranie pieniędzy.
Prezydent Saied budzi kolosalne nadzieje, proporcjonalne do zbiorowego rozczarowania ośmioma latami zmian: korupcją, bezrobociem, terroryzmem, brakiem szans. Teraz ludzie masowo wiwatowali w Tunisie, wznosząc hasła sprzed lat. Profesor jest zatwardziałym konserwatystą, zwolennikiem karania za homoseksualizm (bo to „choroba i zagraniczny spisek”) i przywrócenia zawieszonej kary śmierci, jest też przeciw równości dziedziczenia kobiet i mężczyzn. Ogłosił również, że jego żona nie będzie żadną „pierwszą damą”, bo to kobiecie nie przystoi. Jest gorącym zwolennikiem demokracji oddolnej: aby piramidę władzy zacząć budować od lokalnych wyborów (ludzi, a nie partii), aż po parlament. „Lud nigdy się nie myli” – lubi powtarzać. Czy wprowadzi takie zmiany w czyn? Wybrany właśnie parlament jest bardzo podzielony, największa siła, Ennahda, umiarkowani islamiści, mają 52 z 219 miejsc. Wyparowała za to poprzednio rządząca partia Wezwanie Tunezji (Nidaa Tounes).