Na wstępie warto się zdecydować, czy obecny kryzys w północnej Syrii oceniamy pod kątem moralnym. I walczącym stronom przyklejamy etykietki „dobrzy” lub „źli”. Czy próbujemy zrozumieć, co się stało, moralizowanie zostawiając komuś innemu. Ponieważ to pierwsze podejście zdominowało przekazy medialne, w czym zawinił również wyżej podpisany, spróbujmy drugiego. Można je nazwać cynicznym, ale czy nie realistycznym?
W ubiegłą środę, 9 października, siły tureckie przekroczyły granicę z Syrią i rozpoczęły operację Fontanna Pokoju (skąd oni biorą takie nazwy?). Stało się to trzy dni po deklaracji prezydenta USA Donalda Trumpa, że wycofuje z tego obszaru ostatnich kilkuset amerykańskich żołnierzy. Ta zapowiedź padła z kolei kilka godzin po rozmowie Amerykanina z prezydentem Turcji Recepem Tayyipem Erdoğanem. Szybko połączono punkty i wyszło, że Trump de facto zezwolił na turecką interwencję w regionie zamieszkanym głównie przez Kurdów, wieloletnich sojuszników Ameryki w walce z tzw. Państwem Islamskim. Wśród komentarzy zakrólowało słowo „zdrada”.
W momencie zamykania tego numeru POLITYKI było już wiadomo o co najmniej 13 cywilnych ofiarach tureckich ataków.
1.
Erdoğan już dawno zapowiadał taką interwencję. Czarny sen Ankary przewiduje, że wraz ze stabilizacją sytuacji w Syrii na północnym wschodzie tego kraju powstanie autonomiczny region kurdyjski (co tylko zatwierdziłoby stan faktyczny), graniczący z tureckimi prowincjami, zamieszkanymi głównie przez Kurdów. Erdoğan obawia się, że taka autonomia stanie się bazą dla operacji terrorystycznych przeprowadzanych na terenie Turcji. A w przyszłości mogłaby nawet wraz z podobną kurdyjską autonomią w północnym Iraku stworzyć państwo, które domagałoby się części tureckiego terytorium.