Cały proceder przygranicznej turystyki medycznej wygląda niemal jak schemat piramidy finansowej. Firmy farmaceutyczne otwierają laboratoria blisko granicy, ale jeszcze na terenie USA. Mogą więc korzystać z dużo mniej restrykcyjnych przepisów dotyczących prowadzenia działalności badawczej i medycznej, a przede wszystkim regulujących relacje dawcy z odbiorcą.
Zgodnie z prawem USA pojedynczy dawca może oddać osocze aż 104 razy rocznie. To limit znacznie większy niż w większości krajów rozwiniętych, gdzie górny pułap określa się na maksymalnie kilka–kilkanaście razy. Dla porównania: polskie centra krwiodawstwa radzą oddawać osocze nie wcześniej niż cztery tygodnie po poprzedniej wizycie w laboratorium.
40 dol. za osocze przy granicy USA
Oddanie osocza odbywa się oczywiście za wynagrodzeniem. Reporterzy ProPublica ustalili, że średnie honorarium za pojedyncze oddanie osocza przez pochodzącego z Meksyku dawcę wynosiło 40–50 dol. Łatwo policzyć, że zjawiając się w laboratorium dwa razy w tygodniu, dało się zarobić nawet 400 dol. miesięcznie. Mowa o obszarach przygranicznych, ubogich – taki zarobek to więc często dwu– i trzykrotność średniej pensji.
Dawcy mogli też liczyć na bonusy – tak jak w piramidzie finansowej. Za polecenie firmy i przyprowadzenie znajomego, który stawał się dawcą, spółki płaciły dodatkowo. Im więcej rekomendacji, tym wyższa premia. Niektórzy dawcy awansowali wręcz na przedstawicieli laboratoriów zajmujących się wyłącznie propagowaniem medycznej turystyki.
Rekordziści pojawiali się w centrach nawet 75 razy rocznie. We własnym kraju nie przyniosłoby im to zysku, bo władze w Meksyku traktują płatne oddawanie osocza jako handel nim, a to zabronione od 1987 r. Dlatego Meksykanie masowo jeździli na północ, a amerykańskie firmy farmaceutyczne przyjmowały ich z otwartymi ramionami, sowicie wynagradzając za trudy podróży.
Meksykanie, 90 proc. dawców
Tereny przygraniczne stały się kopalnią złota dla branży, a proceder rozrósł się do niebotycznych rozmiarów. Oficjalny rejestr FDA, czyli amerykańskiej Agencji Żywności i Leków, instytucji zajmującej się kontrolą zdrowia publicznego, zawiera 805 podmiotów, w których legalnie da się oddać osocze. 43 znajdują się w wąskim pasie do kilkudziesięciu mil od granicy z Meksykiem.
Dominuje zwłaszcza spółka Grifols, hiszpańsko-australijski koncern specjalizujący się w handlu lekami na bazie osocza. Pracownicy firmy udostępnili dziennikarzom dane, z których wynika, że w niektórych stacjach należących do Grifolsa Meksykanie stanowili nawet 90 proc. dawców. Każde spośród pięciu prześwietlonych przez reporterów laboratoriów tej firmy przyjmowało co najmniej 2 tys. dawców zza południowej granicy w ciągu jednego tygodnia roboczego.
Grifols nie widzi w tym procederze niczego złego. Przedstawiciel firmy odparł, że liczby przytoczone w raporcie są prawdziwe, ale wszystko jest zgodne z prawem, przynajmniej USA. Taryfikator opłat za oddawanie osocza uznał za wyraz uznania i wdzięczności ze strony firmy, która w ten sposób „wynagradzała dawcom trudy podróży i poświęcony czas”. Nie zająknął się o możliwych konsekwencjach zdrowotnych zbyt częstego oddawania osocza ani o łamaniu przepisów dotyczących ruchu granicznego.
Czytaj więcej: Prywatne centra paramedyczne. Leczą czy tylko udają?
Dawców nie informowano o konsekwencjach
Dawcy pojawiali się bowiem w USA z reguły na podstawie wizy B1/B2 (tej samej, która pozwalała dotychczas Polakom przebywać w Stanach do 90 dni). Przechodząc przez kontrolę paszportową, najczęściej jednak kłamali na temat celu podróży. Działający w Meksyku rekruterzy i przedstawiciele spółek farmaceutycznych wyraźnie ich do tego zachęcali, mówiąc, że podawanie prawdziwej przyczyny przy tak dużej częstotliwości podróży może wzbudzić podejrzenia służb celnych, a potem administracji federalnej. Ta z kolei mogłaby dostrzec skalę procederu i odebrać spółkom takim jak Grifols tani surowiec.
Dlatego pracujący dla koncernów Meksykanie rutynowo kłamali na granicy, najczęściej udając, że odwiedzają krewnych. Roger Maier, rzecznik prasowy CBP, prywatnej firmy wspomagającej amerykańskich celników, jasno podkreśla, że podanie fałszywego celu wizyty jest niezgodne z prawem i może prowadzić do odebrania wizy, a w konsekwencji – prawa wstępu na teren USA.
Trumpa ta afera nie interesuje
Naganiaczy z Grifolsa to niespecjalnie interesowało. Ich dawcy ryzykowali dla nich podwójnie – łamiąc prawo i narażając zdrowie. Dziennikarze ProPublica ustalili, że w większości przypadków nie byli oni informowani o potencjalnych konsekwencjach zbyt częstego oddawania osocza. A mogą być bardzo niebezpieczne – począwszy od długotrwałego, nasilającego się bólu głowy, utraty przytomności, omdleń, aż po ogólny spadek odporności. W dodatku w laboratoriach osocze pobierano też od osób, które nie spełniały wymogów fizjologicznych (bo miały np. zbyt niską wagę).
Afera wokół handlu meksykańskim osoczem to kolejna kontrowersja związana z ruchem na granicy. Ciekawe, że administracji Donalda Trumpa dotychczas specjalnie nie zainteresowała. Komentatorzy zwracają uwagę, że choć prezydent USA robi wszystko, żeby ruch na granicy drastycznie ograniczyć, to akurat aspekt turystyki medycznej ignoruje. Raport ProPublica nie jest pierwszy, o podobnych nadużyciach informowały m.in. CNN, „Washington Post” i „Miami Herald”. Ale Trump ruchu dawców ograniczać najwyraźniej nie chce – bo to przecież niezły biznes.