Artykuł w wersji audio
Uchodzi za consigliere Donalda Trumpa, jego najbliższego doradcę. Pomaga mu wykaraskać się z najpoważniejszych kłopotów. Ale Rudy Giuliani jest dla prezydenta USA kimś więcej niż trzymający się w cieniu filmowy Tom Hagen dla Vita Corleone. Jeśli za odpowiednik rewolwerów uznać w polityce skuteczne wykorzystywanie mediów, to prywatny adwokat Trumpa znakomicie wypełnia zadania hitmena. Niewykluczone jednak, że rozpoczęcie przez demokratów impeachmentu Trumpa wzbogaci portfolio Giulianiego o jeszcze jedną rolę – sprawcy upadku swojego szefa.
Burmistrz Ameryki
To prawdopodobnie Giuliani wpadł na pomysł, żeby przycisnąć władze Ukrainy w sprawie śledztwa przeciwko Hunterowi Bidenowi. Syn byłego wiceprezydenta Joego Bidena, prawdopodobnego rywala Trumpa w przyszłorocznych wyborach, przez kilka lat zasiadał w zarządzie oskarżanej o pranie pieniędzy ukraińskiej firmy gazowej Burisma. Znał Ukrainę jak własną kieszeń, jeździł tam od 15 lat, robiąc lukratywne interesy i nawiązując setki kontaktów.
Pod koniec ub. roku Giuliani spotkał się w jego sprawie z byłym prokuratorem generalnym Ukrainy Wiktorem Szokinem. Ten powiedział mu, że zwolniono go ze stanowiska, gdyż prowadził śledztwo w sprawie korupcji w Burismie. Na jego dymisję miał nalegać Joe Biden. Ukraiński prokurator nie dostarczył jednak dowodów, by Hunter Biden miał jakikolwiek udział w nielegalnej działalności firmy.
W rzeczywistości Szokin nic nie zrobił w sprawie Burismy. Został zwolniony za brak antykorupcyjnych działań i ochronę skorumpowanych oligarchów, pod naciskiem nie tylko wiceprezydenta USA, lecz i przywódców innych państw zachodnich oraz szefów Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którzy od rozwiązania tego problemu uzależniali pomoc dla Kijowa.
Giuliani jednak uczepił się bezpodstawnego oskarżenia niewiarygodnego prokuratora i dalej szukał dowodów. W Nowym Jorku i w Warszawie spotkał się z następcą Szokina, Jurijem Łucenką, który też zapewniał wpływowym przestępcom nietykalność. Za co zresztą został zdymisjonowany przez nowego prezydenta Wołodymyra Zełenskiego.
Mediom w USA Giuliani mówił, że spotkał się z pięcioma byłymi i obecnymi prokuratorami na Ukrainie, którzy mieli mu dostarczyć „informacji” o Bidenie juniorze i „zmowie” między demokratami i rządem prezydenta Wiktora Poroszenki w czasie amerykańskiej kampanii wyborczej w 2016 r. Wciąż jednak brakowało konkretów.
Krytycy Trumpa przyznają, że zatrudnienie w ukraińskiej firmie Bidena juniora z pensją 50 tys. dol., w czasie gdy jego ojciec był wiceprezydentem USA, stwarzało konflikt interesów. Nie jest to jednak dowód korupcji. Tymczasem kiedy wiosną br. Joe Biden ogłosił swą kandydaturę do Białego Domu, consigliere Trumpa podsunął mu myśl, że nadarza się okazja skompromitowania potencjalnego rywala.
Po ujawnieniu rozmowy Trumpa z Zełenskim i zablokowania przez Amerykanina pomocy dla Ukrainy rozpętała się burza i przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi ogłosiła śledztwo, czyli pierwszą fazę procedury impeachmentu.
To czwarte takie oskarżenie wobec prezydenta USA. Ale pierwsze dotyczące stosunków z zagranicą, a ściślej – nacisków na rząd obcego kraju, by pomógł mu oczernić politycznego konkurenta. Pomoc dla wykrwawionej przez wojnę z Rosją Ukrainy leży w strategicznym interesie USA, więc użycie jej jako dźwigni nacisku w prywatnym interesie Trumpa można nawet uznać – jak zauważają niektórzy – za zdradę stanu lub wymuszanie swoistej łapówki. A to już jest konstytucyjna przesłanka do usunięcia z urzędu.
Według mediów inspiratorem dla prezydenta był tu Giuliani. – To on podsunął Trumpowi te pomysły, chociaż istnieje zero dowodów potwierdzających zarzuty przeciw Bidenowi – mówi Jackson Diehl z „Washington Post”, którego dziennikarze śledczy zebrali stos materiałów na ten temat. – Jeśli z powodu Ukrainy dojdzie ostatecznie do formalnego oskarżenia go przez Kongres, to za sprawą Giulianiego.
Consigliere Trumpa idzie w zaparte. Już po ogłoszeniu przez demokratów dochodzenia wystąpił w TV i upierał się, że działa dla dobra kraju, bo wyśledził spisek przeciw prezydentowi, zorganizowany przez jego wrogów w USA i ich ukraińskich wspólników: „To ja jestem sygnalistą. Jak to się skończy, to zobaczycie, że będę bohaterem”. Kiedy inni zaproszeni do studia goście próbowali z nim polemizować, wyzwał ich od „imbecyli”. Praca dla Trumpa od dłuższego czasu nie przysparza mu jednak prestiżu. W ubiegłym roku, kiedy w dniu swych urodzin przyszedł na mecz baseballa w rodzinnym Nowym Jorku i przez megafony życzono mu stu lat, stadion głośno zabuczał. Jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia – dla milionów Amerykanów Rudy Giuliani był prawdziwym bohaterem.
Kiedy w 1993 r. został burmistrzem Nowego Jorku, co szósty mieszkaniec tego miasta żył z zasiłków, liczba morderstw biła krajowe rekordy, a w centrum miasta roiło się od handlarzy narkotyków. Giuliani ogłosił politykę zerowej tolerancji dla wszelkich, nawet najdrobniejszych przestępstw. I w pierwszych dwóch latach jego rządów stopa morderstw spadła o połowę, a 600 tys. bezrobotnych nowojorczyków znalazło pracę. Dzielnica występku w centrum Manhattanu zmieniła się w przyjazny turystom quasi-Disneyland.
11 września 2001 r., w dniu staranowania przez terrorystów wież WTC, Giuliani przybył na miejsce ataku w kilka minut po uderzeniu drugiego samolotu i kierował akcją ratunkową. Jego zachowanie i przemówienie, w którym powiedział, że po tragedii „będziemy silniejsi niż przedtem”, zapamiętano lepiej niż to, co robił George W. Bush. Komentowano, że to Giuliani jest prawdziwym przywódcą. Nazwano go wtedy „burmistrzem Ameryki”. Rzeczywistość nieco odbiegała od pomnikowej legendy. Sukcesy Giulianiego w nowojorskim ratuszu miały swoją cenę. W konfliktach między policjantami i cywilami ofiarami postrzeleń zawsze brał stronę stróżów porządku. Wrzeszczał przy tym na swych krytyków, co zaostrzało napięcia rasowe, jako że poszkodowanymi z reguły byli Murzyni i Latynosi. Duża część zasługi za zmniejszenie przestępczości należy się ówczesnemu szefowi policji Williamowi Brattonowi, którego burmistrz zwolnił, gdy ten przypomniał o swej roli mediom.
Także poczynania Giulianiego po 11 września naraziły go na krytykę – wypomniano mu, że robotnicy pracujący przez kilka miesięcy przy usuwaniu gruzów w Strefie Zero zapadali na wywołane wdychaniem toksycznych pyłów choroby, ponieważ w pośpiechu zaniedbywano przepisy BHP.
Dwóch megalomanów
Konfrontacyjny styl Giulianiego-twardziela ma genezę w jego rodzinnej biografii. Jako dziecko włoskich imigrantów z Brooklynu, w rodzinie pełnej policjantów i strażaków, dorastał w kulcie munduru. Ale i silnej ręki. Jego ojciec Harold, właściciel restauracji, dorabiał pracą u brata gangstera – wpadł za napad z bronią i odsiedział półtora roku. Na szczęście dla Rudy’ego wyciągnął z tego wnioski i dopilnował, by syn nie poszedł w jego ślady.
Młody Giuliani skończył z wyróżnieniem studia prawnicze na Uniwersytecie Nowojorskim. Po kilku latach pracy w sądownictwie i prywatnej firmie adwokackiej w wieku zaledwie 34 lat został zastępcą prokuratora generalnego, trzecim w hierarchii stanowisk w Departamencie Sprawiedliwości. Wyspecjalizował się w ściganiu syndykatów zbrodni i zasłynął jako pogromca przestępców finansowych i mafiosów. W ciągu sześciu lat przegrał tylko 25 spraw – na 4177 – zostając jednym z najskuteczniejszych prokuratorów w dziejach USA.
W 2008 r., u schyłku prezydentury Busha, Giuliani uchodził za faworyta wyścigu o republikańską nominację. Mocno popierał go Trump, wówczas multimilioner i gwiazda reality show. Panowie znali się i przyjaźnili od dawna.
Wiele ich łączy – obaj są megalomanami, uwielbiają autoreklamę i występy w telewizji, mają nowojorski tupet i wydają się być w najlepszej formie, gdy są atakowani. Obaj gardzą polityczną poprawnością i z trudem kryją uprzedzenia wobec innych ras. Obaj też namiętnie polują na kobiety – zaliczyli już po trzy małżeństwa.
Trump hojnie sponsorował prezydencką kampanię Giulianiego. Burmistrz Ameryki zdecydowanie przegrał jednak batalię o nominację, gdyż jego liberalne poglądy w takich kwestiach, jak prawo do aborcji i małżeństwa gejów, okazały się niestrawne dla konserwatystów w prawyborach. Wtedy zdecydował się na urlop od polityki – robił interesy za granicą i prowadził firmę konsultingową.
W 2016 r., gdy Trump walczył o Biały Dom z Hillary Clinton, Giuliani wrócił do świata polityki i dołączył do jego ekipy. Na miesiąc przed wyborami, gdy po ujawnieniu taśm, na których przyszły prezydent wulgarnie chwali się podbojami seksualnymi, wszyscy jego pretorianie odwołali medialne występy, Giuliani jako jedyny bronił przyjaciela. Trump zmieszał go za to z błotem przy ludziach – nie spodobało mu się, że Giuliani, chociaż zapewniał, że nagrany „się zmienił”, skrytykował jego słowa. Wypadł wtedy z łask i nie dostał prominentnego stanowiska w gabinecie, przede wszystkim wymarzonej posady sekretarza stanu. Odsunięty na bocznicę wrócił do Białego Domu dopiero wiosną 2018 r., zastępując jako osobisty adwokat prezydenta aresztowanego za oszustwa Michaela Cohena.
Strach o własną skórę
Pracuje ponoć dla Trumpa pro bono. Ale to nie oznacza, że prezydent nie ponosi kosztów zatrudnienia Giulianiego. Dwa lata temu wprawił wszystkich w osłupienie, kiedy jako pierwszy z otoczenia prezydenta przyznał, że osławione spotkanie jego sztabowców z rosyjską prawniczką w Trump Tower w czerwcu 2016 r. miało na celu zdobycie haków na Hillary Clinton. Z podobną dezynwolturą wyrażał się o opłacaniu gwiazdy porno Stormy Daniels za milczenie o seksie z prezydentem, twierdząc – niezgodnie z prawdą – że „to nie przestępstwo”.
Dotychczas wszystko uchodziło mu na sucho, gdyż doskonale sprawdzał się jako spin doctor prezydenta. Tak jak Trump powywracał reguły i nawet pozornie samobójcza szczerość w jego ustach okazywała się ostatecznie celna – zwiększając wrażenie autentyzmu i braku winy. A pasja, z jaką bronił Trumpa, przysłaniała sprzeczności w argumentacji i skutecznie rozpalała emocje jego fanów. Prawnicy prezydenta chwalili też jego pracę w okresie śledztwa Muellera, kiedy Giuliani czujnie powstrzymał prezydenta przed złożeniem osobiście zeznań przed prokuratorem, co mogło się skończyć zarzutem krzywoprzysięstwa.
Impeachment zmienił wszystko. Kluczowa rola Giulianiego w wymyśleniu ukraińskiej intrygi nie ulega wątpliwości. Broniąc się, adwokat prezydenta ujawnił w dodatku, że prawa autorskie nie przysługują tylko jemu. Chociaż zawsze powtarzał, że jeździ na Ukrainę jako osoba prywatna – w imieniu swego klienta – w telewizji powiedział, że spotykał się z tamtejszymi notablami na prośbę specjalnego wysłannika rządu USA Kurta Volkera. I że jego zwierzchnicy w Departamencie Stanu o wszystkim wiedzieli.
– Kurt próbował ograniczyć szkody, które Giuliani wyrządzał. Starał się doradzać Ukraińcom, jak sobie z nim poradzić – tłumaczy Volkera znany dyplomata, b. ambasador w Warszawie Daniel Fried. Volker ostatecznie podał się do dymisji, a urzędnicy Departamentu Stanu oburzali się, że Giuliani uprawiał w Kijowie prywatną politykę zagraniczną, nie mając do tego uprawnień. Ale wkrótce okazało się, że sekretarz stanu Mike Pompeo nie tylko wszystko wiedział, lecz nawet uczestniczył w rozmowie Trumpa z Zełenskim.
W Białym Domu i całym rządzie narasta podobno wściekłość na Giulianiego, że – jak się wyraził jeden z oficjeli – „włożył Trumpowi to gówno do głowy”. Pod tymi emocjami kryje się najpewniej strach o własną skórę, ponieważ skandal zatacza coraz szersze kręgi. W sfabrykowanie historyjki o zmowie demokratów, by fałszywie oskarżyć prezydenta o współpracę z Rosją, zaangażowany był też prokurator generalny William Barr. Prawdopodobnie i on dostanie wezwanie kongresowej komisji do przedstawienia materiałów albo osobistego zeznawania.
Wytrawny prawnik
Wezwanie do dostarczenia dokumentów – esemesów, e-maili i innych form komunikacji – dostał już Giuliani. On sam sugeruje, że może skorzystać z przywileju zachowania dyskrecji o kontaktach z klientem. Ale prawnicy podkreślają, że ma on ograniczony zasięg. Przywilej władzy wykonawczej wchodzi w grę w przypadku Trumpa i jego urzędników, ale nie Giulianiego – osoby „prywatnej”. Jeżeli odmówi on komisjom wydania dokumentów, ryzykuje oskarżenie o obrazę Kongresu.
Trump próbuje dyskredytować impeachment – nazwał go już „niepoważnym żartem”. Jego głównego operatora, przewodniczącego komisji ds. wywiadu, kongresmena Adama Shiffa oskarżył o zdradę. A anonimowemu sygnaliście zagroził potraktowaniem jak szpiega. Chodzi o skonstruowanie alternatywnej narracji, według której to korupcja Bidena i innych demokratów jest problemem. Jednak obrońcy Trumpa – i on sam – ryzykują w ten sposób dodatkowe oskarżenie o obstrukcję śledztwa w sprawie impeachmentu. Czyli to, co 46 lat temu ostatecznie zgubiło Richarda Nixona.
Jest już niemal pewne, że komisje, a potem cała Izba Reprezentantów, uchwalą tzw. artykuły impeachmentu, czyli konkretne zarzuty przeciw prezydentowi, uzasadniające zdjęcie go z urzędu. Potrzeba do tego zwykłej większości głosów, a demokraci ją posiadają. Schiff obiecał, że nastąpi to najpóźniej do końca roku.
Potem jednak sprawa trafi do Senatu, czyli „sądu”, który rozstrzygnie o winie Trumpa. Na razie panuje przekonanie, że ocali on stanowisko, gdyż pozbawienie go władzy wymagałoby dwóch trzecich senatorskich głosów. A w wyższej izbie Kongresu nieznacznie dominują republikanie i tylko kilku z nich zwróciło się przeciw prezydentowi.
To jednak się może zmienić, gdyż sondaże wskazują na wzrost poparcia dla impeachmentu w społeczeństwie. Szczególnie że rozpoczęcie procedury przeciwko Trumpowi może zachęcić kolejnych sygnalistów do ujawniania tajemnic Białego Domu. Wówczas nawet tak wytrawny prawnik jak Giuliani może nie być w stanie ugasić wszystkich pożarów. Tym bardziej że wciąż drzemie w nim talent piromana.