Na pierwszy rzut oka list ambasadora Arkadego Rzegockiego wygląda zwyczajnie. Nawet w swojej formie – zamieszczonego w internecie skanu dwóch kartek – jest ucieleśnieniem dyplomacji, która utknęła gdzieś między XIX-wiecznymi zwyczajami urzędowymi a XXI-wieczną komunikacją w mediach społecznościowych.
Główny przekaz ambasadora nie jest wcale kontrowersyjny. Kilka dni wcześniej brytyjskie MSW poinformowało o liczbie aplikacji złożonych w systemie osiedleńczym przez obywateli innych państw Unii – taka aplikacja ma im zagwarantować prawa po brexicie. Kolejny miesiąc z rzędu Polacy zajmowali miejsce pod koniec zestawienia: bezwzględnie jest nas najwięcej, za to odsetek przebywających na Wyspach Polaków, którzy złożyli takie aplikacje, jest alarmująco niski – 27 proc.
Reagując na te dane, ambasador zaapelował, żeby nie odkładać rejestracji na ostatnią chwilę, bo może to ściągnąć kłopoty. To samo mówią zresztą organizacje pozarządowe, które od miesięcy alarmują, że brak rejestracji przed upływającym w grudniu 2020 r. terminem z maruderów uczyni nielegalnych imigrantów.
Największe emocje – wśród Polaków i Brytyjczyków – wywołał jednak przedostatni akapit ambasadorskiego pisma: „Zachęcam też Państwa do poważnego rozważenia możliwości powrotu do Ojczyzny”. Zaintrygowane tymi słowami brytyjskie media nie mogły znać politycznego kontekstu: apele o rozważenie powrotu do kraju stały się już tradycją podczas sporadycznych wizyt wysokiej rangi przedstawicieli polskiego rządu na Wyspach. Padają np. w trakcie spotkań z polskimi studentami: że są oni przyszłością Polski, która będzie potrzebowała ich wiedzy i doświadczenia.
Z tej monotonii wyłamał się dotychczas jedynie prezydent Andrzej Duda, który w 2015 r. przyznał szczerze, że „konieczny jest cały szereg działań, które spowodują, że ludzie wrócą i nie będą rozczarowani”. Jego słowa – na miejscu przyjęte z wyjątkowym zrozumieniem – ściągnęły na niego falę krytyki w kraju. Tym razem było odwrotnie: słowa Rzegockiego wywołały aplauz w środowiskach prawicowych nad Wisłą, a konsternację wśród organizacji polonijnych. W efekcie list ambasadora stał się jednocześnie pretekstem do debaty o powrotach i o niezbędnej pomocy, jakiej Polacy na Wyspach potrzebują od rządu w Warszawie.
12 konsulów
W kwietniu brytyjski rząd ogłosił listę 57 organizacji, którym przyznano 9 mln funtów na wsparcie składania wspomnianych aplikacji przez przedstawicieli grup największego ryzyka, m.in. osób wykluczonych społecznie oraz bez pełnej dokumentacji pobytu. Wśród nich znalazło się dziewięć organizacji, które świadczą pomoc także – lub głównie – w języku polskim. Jednocześnie żadna z nich nie otrzymała podobnego wsparcia ze strony polskiego rządu.
Polska ma na Wyspach cztery konsulaty. Dwa – w Londynie i Manchesterze – obsługują terytorium, na którym według brytyjskich, raczej zaniżonych, statystyk przebywa co najmniej 791 tys. Polaków. Pozostałe dwa – w Edynburgu i Belfaście – odpowiadają kolejno za 87 i 30 tys. osób. Na Wyspach mamy obecnie ledwie 12 konsulów, co oznacza, że na każdego z nich przypada po 75 tys. Polaków. Te liczby po części tłumaczą, dlaczego polskim dyplomatom może nie starczać czasu na pomoc w składaniu aplikacji do systemu osiedleńczego. Formalnie nie mają nawet takiego obowiązku, bo zapisy prawne o pomocy konsularnej sprowadzają ich rolę głównie do interwencji w sytuacjach awaryjnych.
Inne wytłumaczenie niewystarczającej pomocy z Warszawy to ograniczone fundusze. Bo powstaje pytanie, na ile uzasadnione jest wydawanie pieniędzy polskiego podatnika na wspieranie stałego pobytu Polaków w innym kraju? Krytycy tego podejścia zwracali uwagę, że – odkładając na bok szersze dyskusje o obowiązkach państwa wobec obywatela – szacowane przez NBP na 3,1 mld zł transfery pieniężne z Wielkiej Brytanii do Polski powinny tu być silnym argumentem przemawiającym za pomocą przy aplikacjach.
W tle znaczenie ma także interes czysto polityczny: po latach masowej emigracji ewentualne powroty, choćby wywołane tylko pobrexitowym bałaganem, wpisałyby się w narrację rządu PiS o magnetyzującym sukcesie „dobrej zmiany”. Szczególnie że w ciągu ostatniego roku pierwszy raz znacząco spadła liczba Polaków na Wyspach, choć statystyki nie precyzują, dokąd wyjechali.
W efekcie postulowane przez organizacje polonijne rozszerzenie opieki konsularnej – stworzonej oryginalnie przecież z myślą o tymczasowych pobytach turystycznych, a nie o masowej emigracji zarobkowej – w kraju zostało uznane nie tylko za potencjalnie sprzeczne z przepisami, ale też z interesem politycznym PiS.
Stąd wynika też najważniejszy dylemat polskiego rządu: z jednej strony chce uniknąć oskarżeń o całkowite zaniedbanie Polaków na Wyspach, ale z drugiej ma pokusę zaprezentowania powrotu do Polski jako idyllicznej alternatywy dla brexitowego chaosu.
Rząd w rozkroku
Liderzy czołowych organizacji polonijnych uważają, że taki „rozkrok” polskiego rządu doprowadził do sytuacji, w której żadna z dwóch opcji nie jest dobrze realizowana. – To może wręcz narażać nas na większe problemy – ostrzega Barbara Drozdowicz z East European Resource Centre w Londynie. – Brak wsparcia ze strony polskiego rządu oznacza, że wiele osób trafia w ręce instytucji, które wykorzystują lęk towarzyszący brexitowi i bez żadnych uprawnień udzielają porad, pobierając wysokie opłaty. Drozdowicz uważa, że jeśli dyplomaci nie chcą lub nie mogą brać na siebie nowych obowiązków – co jest zrozumiałe przy tak nielicznej obsadzie – to mogliby przynajmniej pomagać polskim organizacjom w wykonywaniu tej pracy.
– Z blisko miliona Polaków w Wielkiej Brytanii bezpośredniego wsparcia potrzebuje może ze sto tysięcy, ale nie dostajemy do tego żadnych narzędzi z Polski, a nasze programy pomocowe finansują wyłącznie brytyjskie instytucje – tłumaczy Drozdowicz. – Kiedy jednak podnosimy ten temat podczas wizyt polityków, słyszymy tylko ogólniki. To trochę wina naszego emigracyjnego mitu sukcesu: mówiąc o ludziach, którzy robią kariery w londyńskim City, nie chcemy wspominać porażkach.
Drozdowicz zwraca uwagę, że rządowe programy wsparcia powrotów kierowane są głównie do młodszych rodzin i profesjonalistów, ale nie odpowiadają potrzebom niskowykwalifikowanych migrantów lub osób w trudnej sytuacji. – Jeśli pojawia się ktoś, kto potrzebuje poprowadzenia za rękę przez proces powrotu – uzyskania podobnych świadczeń w Polsce, zapewnienia opieki zdrowotnej, uznania stażu pracy – to system jest bezsilny. Nie wystarczy kupienie biletu do Polski i zapewnienie fizycznego powrotu do kraju.
Według naszej rozmówczyni rośnie grupa Polaków, którzy po brexicie – bez względu na jego ostateczny kształt – będą mieli utrudniony dostęp do potrzebnych świadczeń, a jednocześnie będą niewidoczni dla polskiego rządu, gdyby chcieli wrócić. W tej grupie znajdują się także ludzie, którzy mogą mieć problemy z dokumentami: konsulowie są przytłoczeni dziesiątkami tysięcy wniosków o paszporty, a bez nich niemożliwe będzie uregulowanie statusu imigracyjnego.
Terminów brak
W podobnym tonie wypowiadają się przedstawiciele polskich organizacji z drugiego największego miasta w Wielkiej Brytanii, Birmingham. W tym regionie mieszka ponad 100 tys. Polaków, a liderzy społeczności od lat apelują do kolejnych rządów w Warszawie o stworzenie w Birmingham kolejnego konsulatu lub częstszych dyżurów konsularnych, bo urzędy w Londynie i Manchesterze są zbyt przeciążone i znajdują się za daleko. – U nas dostanie się na dyżur konsularny graniczy z cudem: terminy znikają w ciągu 15–20 minut – mówi Piotr Góralik z Polish Millennium House. – Wcześniej zgłoszenia wpływały mailem i w ciągu kilku dni na biurka konsulów trafiało ich aż 600–700, podczas gdy pracownicy są w stanie maksymalnie przerobić może 150 wniosków.
Jednocześnie szef Polish Millennium House obawia się wzrostu liczby bezdomnych Polaków w Birmingham. Według niedawnych badań tylko w samym centrum miasta na ulicach regularnie śpi ponad 250 polskich obywateli. – Nie potrafią skorzystać z centrum wsparcia, nie mają zasiłków, nie znają języka, nie mają nawet podstawowych dokumentów. Często przychodzą do nas, żeby im pomóc wypełnić jakieś wnioski, ale często, niestety, zostają na ulicy – opowiada Góralik.
Jak dodaje, jego organizacja otrzymuje sporadyczne wsparcie i jest ono znacznie mniejsze od potrzeb lokalnej społeczności. – Ostatnio przy pomocy ambasady otworzyliśmy rodzinną poradnię psychologiczną. Mamy tyle zapisów na spotkania, że moglibyśmy to ciągnąć przez trzy lata – a otrzymane dofinansowanie jest raptem na cztery miesiące. Podkreśla też „heroiczny” wysiłek konsulów, ale jednocześnie skarży się na niedostatek politycznej woli. – Brakuje ludzi i poważnego budżetu, żeby robić coś więcej poza gaszeniem pożarów. Właśnie dlatego liczyliśmy na konsulat w Birmingham, ale temat utknął w Warszawie. I dalej czekamy.
W podobnym tonie wypowiada się Alicja Kaczmarek z Polish Expats Association (PEA), która oprócz centrum kulturalnospołecznego Centrala prowadziła także wcześniej finansowany z brytyjskich środków punkt wsparcia w zamieszkiwanych przez Polaków przedmieściach w Erdington. – Gdy grant się skończył, trzeba było placówkę zamknąć, bo z polskiej strony nie było zainteresowania – mówi Kaczmarek.
I dodaje, że każdy nowy konsul szybko zdaje sobie sprawę ze skali wyzwania oraz braków kadrowych w obliczu milionowej społeczności Polaków. Ale nie chce wyjść przed przełożonymi w Warszawie na osobę, która nie radzi sobie z sytuacją. W efekcie podejmuje ograniczone działania i unika najtrudniejszych problemów – jak współczesne niewolnictwo czy bezdomność – bo wie, że nie ma środków, żeby sobie z nimi radzić.
Iluzja opieki
Mówi dr Michał Garapich, socjolog i badacz polskiej emigracji w Wielkiej Brytanii z University of Roehampton: – Wraz ze wzrostem populacji Polaków, zamiast wzmocnienia i rozszerzenia opieki konsularnej, przesunięto nacisk na kwestie wewnątrzpolonijne, historyczne i wizerunkowe, odstawiając nieco na bok szersze problemy społeczne emigracji.
Garapich ostrzega, że w efekcie odpowiedzialność za rozwiązywanie wielu z tych problemów spada albo na instytucje brytyjskie, często nieprzygotowane językowo i kulturowo do ich rozwiązywania, albo na chronicznie niedofinansowane organizacje polonijne, które często – pomimo ogromnych pokładów dobrej woli – po prostu nie mają niezbędnych kwalifikacji.
Jednocześnie Garapich uważa, że polityczne deklaracje dotyczące powrotów wiążą się z fikcyjnym założeniem, że państwo ma lub może mieć pewnego rodzaju władzę czy kontrolę nad strumieniem migracyjnym. Z jego badań wynika, że migranci są często wyczuleni i reagują irytacją na takie deklaracje. A jeśli już wracają do kraju, to z powodów rodzinnych lub społecznych, rzadziej z politycznych czy odwołujących się do emocjonalnych apeli o powrót do ojczyzny.
– Rytualne wezwania o powroty, jak ten Rzegockiego, są próbą symbolicznego projektowania opieki państwa nad migrantami i sugerowania, że państwo polskie cały czas o nich pamięta – mówi Garapich. – Z czasem okazuje się jednak, że to iluzja, a wraz z wydłużającym się stażem można znaleźć się w sytuacji zawieszenia pomiędzy Polską, która powoli przestaje się nimi interesować, oraz Wielką Brytanią, w której wciąż są imigrantami, a jeszcze nie obywatelami.
W efekcie w ciągu ostatnich 10 lat ponad 50 tys. Polaków złożyło wnioski o brytyjskie obywatelstwo, z czego aż połowa w ciągu ostatnich trzech lat – od referendum w sprawie brexitu. Wielu po prostu dochodzi do wniosku, że tylko taki ruch daje im gwarancję ochrony ich praw w kraju, który stał się ich nowym domem.
JAKUB KRUPA Z LONDYNU
***
W cylindrze i w kontuszu
Arkady Rzegocki ambasadorem w Wielkiej Brytanii jest od 2016 r. Komisję spraw zagranicznych Sejmu zapewniał przed wyjazdem, że właśnie przez Wyspy wiedzie droga powrotu Rzeczpospolitej do pierwszej ligi państw świata, „z powszechnie akceptowaną tezą o znaczącej roli nie tylko Polski współczesnej, ale także kluczowej polskiej roli w historii i kulturze Europy”. Stanie się tak pod warunkiem, że Polska w Wielkiej Brytanii mocno zaistnieje.
Ambasador, wcześniej harcerz, krakowski radny PiS, honorowy prezes konserwatywnego Klubu Jagiellońskiego, dr hab. politologii, prof. UJ, w życiu naukowym zajmujący się polską i angielską myślą polityczną, zagadnieniami racji stanu i tzw. soft power, miękkiej siły, skupił się na praktycznym rozwinięciu tej ostatniej. W kraju stał się szerzej znany po przyjęciu noworocznym u królowej Elżbiety II, na które wybrał się w kontuszu. „Brakuje tylko przysłowiowego pióra w…”, pisał jeden z krytyków dyplomacji spod znaku PiS.
Jej znakiem rozpoznawczym jest szczególnie chętne pielęgnowanie przez zagraniczne placówki RP zdarzeń z przeszłości, zarówno porażek, jak i osiągnięć, czemu z dużą energią poświęca się także ambasada przy Portland Place. Oszczędniej informuje za to o zabiegach w sprawie bardziej współczesnych polskich interesów. (JW)