Olga Anisoi stoi na krześle. Krzesło na ławce. Ławka przed domem, kołysze się na klepisku. Olga maluje ganek swojego domu. Zmieszała białą i niebieską farbę, uzyskała błękit – taki sam, jakim malowała ganek poprzednim razem, kiedy żył jeszcze jej mąż i trzech synów. Błękit wybrała, kiedy mąż zbudował ten dom w połowie lat 50. Nie od razu go pomalowała, bo w Mołdawii za czasów wczesnego Chruszczowa trudno było zdobyć farbę.
Olga od dawna mieszka sama. Mąż nie żyje od 20 lat. Spośród trzech synów żaden nie dożył czterdziestki, a tylko jeden założył rodzinę. Dzięki niemu doczekała się dwóch wnuków. Młodszy z nich, Andrian, aż chwycił się za głowę, widząc malującą babcię. Sprowadził ją na ziemię i dokończył malowanie. Później zapakowaliśmy 30-litrową butlę do bagażnika i pojechaliśmy napełnić ją gazem na stację benzynową. Andrian odwiedza babcię dwa razy w roku. Częściej nie może, bo razem z żoną mieszkają w Kluż-Napoka w Rumunii, a to 10 godzin jazdy samochodem. Babcia jest oszczędna, więc taka butla wystarcza jej na kilka miesięcy.
Starszy brat Andriana odwiedza babcię tylko raz w roku. Za to spędza wreszcie więcej czasu z matką Violetą. Oboje mieszkają w Londynie. Braci wychowywała babcia, bo Violeta przez 19 lat mieszkała w Moskwie, żeby zarobić na utrzymanie rodziny i zbudować duży dom. Chłopcy widywali się z matką na Boże Narodzenie i Wielkanoc. A jak podrośli, to sami przyjeżdżali do Moskwy pracować w wakacje. Dziś ich duży dom stoi pusty.
Historia rodziny Anisoi jest typowa. Ich wieś, Macareuca, razem z sąsiednią wsią Cotova należały do kołchozu Leninska Iskra. Kołchoz upadł zaraz po rozpadzie ZSRR i uzyskaniu przez Mołdawię niepodległości. We wsi nie było pracy, w najbliższym mieście też. W całej Mołdawii trudno o dobre zajęcie. A jeszcze trudniej o płacę pozwalającą się utrzymać.