Przyspieszenie realizacji sztandarowego projektu Donalda Trumpa było możliwe dzięki uruchomieniu 2,5 mld dol., które prezydent przejął z budżetu armii. Pozwolił mu na to w sierpniu Sąd Najwyższy. Główny lokator Białego Domu szybko przeszedł od słów do czynów. Budowa ruszyła pełną parą jednocześnie na kilku odcinkach granicy w Arizonie i Nowym Meksyku. Ekipy budowlane, o ironio, często złożone z imigrantów z Ameryki Środkowej, rozpoczęły już stawianie 9-metrowych bloków ze stali, zakończonych rzędami drutu kolczastego. Na razie większość robotników pracuje przy oczyszczaniu terenu.
Czytaj także: Bitwa o mur na granicy z Meksykiem potoczy się w sądach
Mur bardzo polityczny
Jak podaje Biały Dom, do końca 2020 r. mur ma pokryć 450–500 mil (724–806 km) granicy z Meksykiem. To blisko jedna czwarta całej jej długości. Rozpoczęcie prac właśnie od Arizony i Meksyku też nie jest przypadkiem – pierwsze duże „skrzydło” muru ma zabezpieczyć wschodnie stany przygraniczne: Arizonę, Nowy Meksyk i Kalifornię. Co ciekawe, to wcale nie tam dochodzi do największej liczby nielegalnych przekroczeń granicy. Harmonogram pokazuje dobitnie, jak bardzo upolityczniony jest to projekt.
Dane amerykańskiej straży celnej i granicznej dowodzą jasno, że od kilku lat najwięcej osób przekracza granicę w dolinie Rio Grande, czyli w zachodniej części Teksasu. Liczba nielegalnych migrantów forsujących rzekę jest prawie pięciokrotnie wyższa niż statystyka drugiego w tym rankingu Tucson w Arizonie.
Ale Trump zaczyna od newralgicznych terenów. Kalifornia i Nowy Meksyk poparły demokratów w ubiegłorocznych wyborach do Kongresu, a w Arizonie triumf republikanów był do końca niepewny. Dlatego prezydent woli zagrać kartą „powstrzymania napływu nielegalnych imigrantów” tam, gdzie może mu to przynieść większe korzyści. Zwłaszcza że sezon kampanijny ruszył już w pełni.
Czytaj także: Migranci cierpią i bez muru Trumpa
Czy da się sforsować ten mur
450-kilometrowy mur trwale zmieniłby krajobraz Południa. Co prawda w kilkunastu miejscach bariery istnieją już teraz, ale są to raczej niskie betonowe zapory powstrzymujące ruch pojazdów, a nie ludzi. 9-metrowe stalowe ogrodzenie, przerywane tylko pojedynczymi przejściami granicznymi, w teorii ma wyeliminować nielegalne przepływy małych grup migrantów, zwłaszcza rodzin przeprowadzanych przez tzw. kojotów, czyli pracujących dla gangów przewodników. Mur przy okazji uderzyłby właśnie w nie, bo wysługują się migrantami do przemytu narkotyków. Wielu wątpi jednak, że zapora zatrzyma kogokolwiek.
Wśród demokratów nieustannie pojawiają się głosy, że mur da się sforsować 10-metrową drabiną. Argumentują, że zamiast fizycznych zapór potrzeba głębokiej, całościowej reformy systemu imigracji. I to na nią Biały Dom powinien wydawać miliardy dolarów.
Krytykę zagospodarowania pieniędzy Pentagonu słychać nie tylko w ławach opozycyjnych. Senator Susan Collins z Maine, jedna z bardziej rozpoznawalnych republikańskich postaci w Kongresie, uważa wręcz, że Trump złamał konstytucję. Pierwotnie bowiem 2,5 mld dol. miało pójść na poszerzenie bazy szkoleniowej armii, nowe ośrodki treningowe i kursy językowe dla uczestników zagranicznych misji. Zdaniem Collins i kilku innych republikanów prezydent chce wydać ogromne pieniądze na projekt o wątpliwej skuteczności, a zarazem wstrzymać rozwój armii.
Czytaj także: Fakty i mity o amerykańskiej granicy
Trump szuka różnych rozwiązań
Dla Trumpa zmniejszenie liczby migrantów to jednak kwestia najważniejsza. Wielokrotnie dawał do zrozumienia, że to przybyszów z Południa uważa za sprawców większości kryzysów społecznych i ekonomicznych. Areną tego niszczenia Ameryki jest z kolei granica, gdzie jego zdaniem sytuacja jest absolutnie kryzysowa. Mówi to nieustannie od dwóch lat, choć przeczą temu dane: imigrantów przebywających w USA nielegalnie z powodu wygaśnięcia wizy jest prawie dwa razy więcej niż tych przekraczających południową granicę poza wyznaczonymi punktami.
Prezydent szuka nowych rozwiązań. Ma pomysł na tymczasowe, niekiedy mobilne sądy imigracyjne. Ich uruchomienie ma przynajmniej w części rozładować kolejki oczekujących na decyzję o przyznaniu azylu lub deportacji. W niektórych stanach liczba przypadków do rozpatrzenia jest tak długa, że sądy wyznaczają terminy na 18–20 miesięcy do przodu. Albo organizują przesłuchania bez udziału obrońców – przybysze, bardzo często niepełnoletni, mają kilka minut na przedstawienie swojej historii i muszą liczyć na szczęście, tj. sędziego mówiącego po hiszpańsku.
W ubiegłym tygodniu otwarto 10 takich tymczasowych sądów w Teksasie. Większość z nich to brezentowe namioty, w których zamontowano sprzęt do wideokonferencji i kilka ławek. Sędziowie pojawiają się tylko na ekranie. Już sama ta forma budzi kontrowersje. Amerykańska Unia Praw Obywatelskich, jedna z największych organizacji pozarządowych walczących z administracją Trumpa, uważa wideorozprawy za łamanie praw człowieka i konstytucji. Tymczasowe sądy chce wręcz zaskarżyć do Sądu Najwyższego, przez co ich wyroki straciłyby moc sprawczą.
Biały Dom broni się, twierdząc, że to oszczędność czasu. Sędziowie i migranci nie muszą jeździć po całym stanie, zwiększa się ich efektywność. Poza tym nielegalni przybysze szybciej będą odsyłani. Poza tym połączenie przez Skype’a kosztuje mniej. A jak wiadomo, na granicy z Meksykiem liczy się każdy dolar. W końcu trzeba tam postawić bardzo drogi mur.
Czytaj także: Polityka migracyjna Trumpa to dziś separacja dzieci od rodziców