Nie chcę być monotematyczny, ale tego, co dzieje się w polityce brytyjskiej, nie było tu od prawie stulecia. W ciągu kilku dni rząd stracił większość, dokonał czystki w partii rządzącej i poległ przy próbie rozpisania nowych wyborów. Przy czym zamiast wzmocnić swą pozycję negocjacyjną wobec Brukseli, premier Johnson stał się adresatem ustawy, która dyktuje mu wystosowanie wniosku do Rady Europejskiej o przeciągnięcie brexitu, jeśli do połowy października nie osiągnie nowego porozumienia dotyczącego wyjścia. Borys ma trzy opcje: wykonać ustawę i stracić resztki wiarygodności, tym razem we własnym obozie nieprzejednanych eurofobów; nie wykonać ustawy, pójść siedzieć i stać się męczennikiem brexitu; albo znaleźć w ostatniej chwili taką formę brexitu, która usatysfakcjonuje „jakobinów”.
Taka forma istnieje i jest dość oczywista. Zapisy o wzajemnym szanowaniu praw nabytych obywateli brytyjskich w Unii i unijnych w Wielkiej Brytanii są uzgodnione i nie budzą kontrowersji. Sumy, jakie Wielka Brytania jest winna Unii w rozliczeniu obecnego budżetu i praw emerytalnych brytyjskich eurokratów, też już się przyjęły. Co kluczowe, ustalenia przewidują, że do czasu wynegocjowania nowej umowy handlowej Wielka Brytania pozostałaby w jednolitym rynku i unijnej strefie celnej, co powinno amortyzować ekonomiczne skutki rozwodu. Kwestią sporną jest sprawa Irlandii.
Rząd irlandzki po prostu nie wierzy, że po brexicie „jakoś to będzie” na granicy biegnącej w poprzek wyspy. Podczas referendum eurofobowie lekceważyli sprawę, tak jak zawsze lekceważyli Irlandię. A po nim grupy eksperckie twierdziły, że znajdą się techniczne sposoby weryfikowania pochodzenia i jakości towarów. Armia dronów, sztuczna inteligencja, schematy firm godnych zaufania, centra obsługi celnej z dala od granicy, drakońskie kary za próby przemytu.