Pamiętajmy, że monarchini co tydzień spotyka się z szefem rządu i są to wizyty tajne. Boris Johnson, 14. premier za czasów jej panowania, wzbudził popłoch przy 10 Downing Street, gdy po pierwszej wizycie w Buckingham krzyknął: „Wiecie, co mi powiedziała? Że nie rozumie, kto by teraz zechciał wziąć pracę premiera!”. Niczym słoń w składzie porcelany Johnson rozpoczął rządy od zdrady tajemnicy państwowej, co szybko wyjaśnili mu jego doradcy i urzędnicy.
A więc premier, znów przez telefon, rozmawia z królową. Trudno sobie wyobrazić, by środowa decyzja o „prorogacji”, czyli zwieszeniu prac parlamentu na okres między dwoma kolejnymi sesjami, nie była konsultowana z Elżbietą II i jej doradcami. Nie dlatego, że może odmówić (teoretycznie, ale o tym za chwilę). Chodzi o coś innego: królowa zgodnie z konstytucją ma prawo, by „zachęcać lub ostrzegać”. Tak pisał o tym w XIX w. redaktor „The Economist” Walter Bagehot spisujący podstawowe zasady brytyjskiego ustroju.
Czytaj także: Ile i jak tak naprawdę zarabia monarchia brytyjska
Tajemnica Balmoral
Monarcha wywiera więc subtelny wpływ, tyle że za zamkniętymi drzwiami. Ktoś powie, że to teoria, ale dla królowej monarchia i sprawy państwa to pasja. Nawet w wieku 93 lat ma żywy umysł i umie zapewne delikatnie sugerować, że stać ją na bunt, jeśli jej sugestie zostaną całkowicie zlekceważone. Czyżby tak było tym razem, kiedy monarchini przyjmowała wysłanników premiera w zamku Balmoral? Może przeczytamy kiedyś o tym we wspomnieniach Johnsona (bo pamiętniki królowej zostaną utajnione).
Anne Twomey, australijska profesor prawa konstytucyjnego, autorka pracy prawniczej „The Veiled Sceptre” o wyjątkowych prerogatywach monarchów Wspólnoty Narodów, przypuszcza, że to królowa utemperowała ambicje premiera. Niewykluczone, że Johnson chciał uniknąć ryzyka i zarządzić jeszcze dłuższą przerwę.
Profesor uważa ponadto, że królowej przysługuje prawo odrzucenia wniosku rządu o zawieszenie prac parlamentu między sesjami, ale tylko w wyjątkowych okolicznościach, które wskażą jej doradcy i sekretarze. Chodzi o zagrożenie wyższych zasad konstytucji, czyli sytuacje, gdy rząd traci zaufanie Izby Gmin, łamie prawo albo zawieszając obrady, „uniemożliwia obu izbom sprawowanie ich kompetencji ustawodawczych w pogwałceniu zasady rządów przedstawicielskich”.
Tu zaś kłania się debata przedbrexitowa, a raczej skrócenie jej do absurdalnego minimum. Zdaniem Twomey twierdzenie, że odmowa królowej byłaby złamaniem konstytucji, stawia sprawę na głowie. W jej imieniu podobne sugestie przekazał już rządowi Kanady gubernator brytyjski w 2008 r., a więc w całkiem bliskiej przeszłości.
Czytaj też: Będzie chaos. Wyciekł tajny raport o katastrofie po brexicie bez umowy
Królowa nie odmówiła premierowi
Jak wiemy, tym razem monarchini nie odmówiła. Gdyby się na to poważyła, stworzyłaby precedens. Widać uznała, że byłoby to lanie benzyny na ogień – do jednego kryzysu konstytucyjnego doszedłby kolejny. Nie wiemy jednak, jak przebiegały konsultacje z udziałem tzw. Privy Council (która prosił królową o zawieszenie prac) i doradcami monarchini.
Spójrzmy spokojnie na to, co upichcił w swojej kuchni Harry’ego Pottera premier Johnson. Posłowie po powrocie z wakacji będą mieć na brexit cztery dni. Potem nastąpi przerwa aż do 14 października. Zwykle takie zawieszenie trwa krócej, góra tydzień. Johnson poszedł dużo dalej. Posłów i tak czekała przerwa na czas konferencji partyjnych przypadających na koniec września, ale w związku z powagą chwili planowali ją odwołać. Manewr Johnsona odebrał im tę szansę.
W sumie więc parlament będzie świecić pustkami w okresie zupełnie przełomowym dla kraju. To może oburzać, ale Johnson nie odebrał posłom np. całego września. Czyli ponosi pewne ryzyko polityczne, którego z pewnością chciałby uniknąć, bo jak zdążyliśmy zauważyć, nienawidzi nawet odpowiadać na pytania posłów. „Może to być wynik mądrych rad lub perswazji monarchini” – pisze w swoim fascynującym tekście prof. Twomey.
Tak czy inaczej efektywna debata, dająca realne szanse uniknięcia „no deal” (katastrofalnego dla gospodarki wyjścia z Unii bez umowy), została ścięta do kości. Co gorętsze umysły sugerują, że posłowie powinni się zebrać np. w Oksfordzie i dalej obradować. Tak już w brytyjskiej historii bywało. Co wówczas zrobiłaby Elżbieta II? Przyjrzyjmy się jej pozycji w konstytucji.
Czytaj także: Sto dni Borisa Johnsona
Mowa tronowa, czyli jak w Harrym Potterze
Królowa jest najbarwniejszym elementem tej mozaiki. Nie przypadkiem mówimy o monarchii konstytucyjnej. „W dzień mowy tronowej parlament przypomina Szkołę Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie. Mamy procesje, walenie w drzwi Black Roda. Izba Gmin jest przywoływana przez monarchę, jakby ten miał zaraz wypowiedzieć wojnę Hiszpanii albo ruszyć tłumić rebelię na Północ” – pisze zabawnie Stig Abell w nowej książce „How Britain Really Works” (Londyn, 2019). Mowa tronowa jest jednak napisana – do ostatniej kropki i przecinka – przez urzędującego premiera. Tak też będzie 14 października.
Elżbiecie II nie wolno dokonywać żadnych zmian ani czegokolwiek dodawać. Mało tego, zwyczajowa konstytucja nie pozwala jej podczas odczytywania mowy zmieniać intonacji (sic!), by posłowie, lordowie i poddani nie byli w stanie poznać jej opinii o propozycjach rządu.
Zasada jest prosta – monarcha panuje, ale nie rządzi. Od czasów królowej Anny (1702–07) żaden monarcha nie ośmielił się zakwestionować ustawy przysłanej z Westminsteru. Konstytucjonaliści twierdzą, że musi bez szemrania podpisać nawet ustawę o zniesieniu monarchii (albo własnej egzekucji!). Ambitny następca Elżbiety II książę Karol może mieć inne zdanie, ale o tym za chwilę.
Rząd Jej Królewskiej Mości
Teoretycznie królowa jest sercem systemu – rząd Johnsona, choć robi, co chce w symbiozie i konkurencji z parlamentem, jest przecież jej rządem, rządem JKM. To ona dowodzi siłami zbrojnymi. To ona jest głową niezależnej politycznie służby cywilnej. Wszystkie decyzje podejmuje jednak za radą premiera i ministrów.
Monarchini nie jest całkowicie bezwolna, choć aktywna jest rzadko i w największej dyskrecji. Po pierwsze, jak pisze Leonard Freedman w „Policy and Politics in Britain”, królowa (z pomocą doradców) prowadzi konsultacje z liderami partii w przypadku wyborów parlamentarnych, które nie wyłonią zdecydowanego zwycięzcy. „Wówczas jednak nie zadaje sobie pytania, kto byłby najlepszym premierem, tylko który z kandydatów ma największe szanse uzyskać większość w Izbie Gmin” – pisze Freedman.
Druga kontrowersyjna prerogatywa królewska to prawo – teoretyczne – do odrzucenia wniosku premiera o rozwiązanie parlamentu. Dziś, kiedy obowiązuje nowe prawo o stałych, pięcioletnich kadencjach parlamentu, a ich przerwanie wymaga większości kwalifikowanej w Izbie, trudno przypuszczać, by poza jakimś katastrofalnym kryzysem monarchini poważyła się na taki krok.
Brexitowe scenariusze najbliższych tygodni otwierają taką możliwość: co będzie, jeśli Johnson straci zaufanie Izby, przegra głosowanie, ale odmówi ustąpienia, szukając dla siebie nowej większości, a lider laburzystów Jeremy Corbyn będzie miał szansę uzyskać ją od razu przy wsparciu całej opozycji? Czy wówczas królowa mogłaby „wybrać” premiera? Teoretycznie tak. Wkrótce może więc dojść do konfrontacji Elżbieta–Boris.
Karol polityk?
Generalną zasadą postępowania królowej jest jednak absolutna neutralność polityczna – zgodna z konwencjami i konstytucją. Wszelkie rebelie i dodatkowe prerogatywy to raczej teoria.
Czy tak samo będzie postępować książę Karol, który ma ambicje polityczne? W głośnym parę lat temu filmie BBC i sztuce „Karol III” następca Elżbiety odmawia podpisania kontrowersyjnej ustawy krępującej swobodę prasy, co wywołuje zamieszki w kraju. Zostaje zmuszony do abdykacji, a na tron wstępuje jego syn William. Karol jednak dobrze wie, że jeśli zacznie politykować na pełną skalę, sankcją będzie koniec monarchii i zaprowadzenie republiki.
Monarcha nie może w niczym przypominać politycznie obieranego prezydenta. Dlatego wciąż panuje, ale nie rządzi. Brytyjczycy nie chcieliby mieć prezydenta Blaira czy May, ale zapewne woleliby taki układ niż monarchę, który uzurpuje sobie prawo do średniowiecznych przywilejów. 10 lat temu książę Karol pisał listy do ministrów (od stylu pisma zwane pajęczymi), sugerując konkretne rozwiązania problemów społecznych i gospodarczych. Przekroczył granice i wywołał skandal. Monarcha panuje, ale nie rządzi. Co nie znaczy, że nie może – z rzadka – wylać kubeczka wody za koszulę politykom takim jak Johnson, doradzając im pewien umiar.