Choć konsekwencje zniszczenia amazońskiej dżungli poniesie cała planeta, politycy sprowadzili problem rekordowych pożarów do kwestii dumy narodowej i racji stanu. Kiedy zgromadzeni we francuskim kurorcie Biarritz liderzy państw grupy G7 ustami gospodarza szczytu Emmanuela Macrona zaoferowali 20 mln dol. na walkę z pożarami, Jair Bolsonaro przypomniał sobie, że jego państwo było kiedyś europejską kolonią. I pieniądze od grupy odrzucił, podobnie jak indywidualne dotacje poszczególnych państw: 9 mln dol. od Kanady i 10 mln funtów od rządu w Londynie.
Czytaj także: Amazonia i hipokryzja. Dlaczego świat obudził się tak późno?
Brazylia pieniędzy nie potrzebuje
Ultraprawicowy polityk stwierdził, że Brazylia tych pieniędzy nie potrzebuje, wręcz nie da ich sobie wcisnąć, bo stanowią przejaw europejskiego neokolonializmu. Macrona oskarżył o „nieracjonalny i hańbiący atak na region Amazonii”, uznając jego zachowanie niemal za próbę naruszenia brazylijskiej suwerenności. „Macron buduje swój sojusz dla Amazonii, jakby dżungla była jego kolonią, ziemią niczyją. Nie potrzebujemy takiego wsparcia” – mówił.
Odrzucił też francuskie wsparcie wojskowe, które akurat mogło okazać się cenne, bo najszybciej można by z niego skorzystać. Granicząca z Brazylią Gujana Francuska jest terytorium zależnym, na stałe stacjonuje tam 2100 żołnierzy francuskiej armii. Macron zaoferował, że zostaną przerzuceni na front walki z pożarami, ale Bolsonaro kategorycznie odmówił.
Do dżungli wysłał własne wojsko. 44 tys. żołnierzy wspartych samolotami patrolowymi i pożarniczymi oraz regularnym monitoringiem prowadzonym przez brazylijską agencję badań kosmicznych (INPE) może jednak nie wystarczyć do powstrzymania katastrofy. Ogień wciąż rozprzestrzenia się na nowe części lasu. I robi to niemal we wszystkich kierunkach. Według doniesień INPE od ubiegłego czwartku zarejestrowano ponad 8 tys. nowych punktów zapalnych. Razem daje to trudną do wyobrażenia liczbę 80 tys. pożarów dżungli od początku roku – to ponaddwukrotnie więcej niż 12 miesięcy temu.
Płonąca Amazonia to problem planety
Płonąca dżungla urosła do rangi narodowej katastrofy. Po raz drugi w ciągu ostatnich kilkunastu dni dym znad Amazonii kompletnie zaczernił niebo nad São Paolo, choć metropolia oddalona jest od lasów o 1700 km. Pożary nie dbają o granice państw.
Ogień przestał być już problemem wyłącznie brazylijskim. Od początku trwającej trzeci tydzień głównej fali pożarów spłonął ponad milion hektarów tropikalnego lasu znajdującego się formalnie na terenie Boliwii. To małe andyjskie państwo, znacznie uboższe od Brazylii i mające dużo większe problemy z przebiciem się do międzynarodowej opinii publicznej, nie ma zasobów, by samodzielnie opanować katastrofę. Tamtejszy rząd do walki z ogniem wysłał zaledwie 2 tys. żołnierzy.
W dodatku pożar ma zupełnie inny wymiar niż u większego i potężniejszego sąsiada. Na terenie boliwijskiej dżungli mieszka proporcjonalnie więcej ludzi niż w przypadku Brazylii, której ludność koncentruje się na atlantyckim wybrzeżu. Ogień stanowi bezpośrednie zagrożenie życia. Dlatego na dwa miesiące przed wyborami prezydenckimi walczący o reelekcję Evo Morales zawiesił kampanię i obiecał skoncentrować wszystkie siły na uratowaniu wiosek i terenów rolniczych. Co ciekawe, w przeciwieństwie do Bolsonaro nie obraził się na cały świat. Wręcz przeciwnie, natychmiast zaakceptował pomoc ze strony USA, które wysłały do dżungli przystosowany do gaszenia pożarów samolot Boeing 747 „Supertanker”.
Boliwijska dżungla plądrowana przez hodowców
Sam Morales jest jednak współwinny. Choć na świecie pieczołowicie pielęgnuje wizerunek proekologicznego prezydenta, zatroskanego losem Matki Ziemi, niespecjalnie hołduje tym ideałom. Boliwijska dżungla, podobnie jak brazylijska, jest regularnie plądrowana przez hodowców bydła, którzy wypalają las, chcąc powiększyć tereny pod pastwiska. Morales ochoczo ich w tym wsparł, pięciokrotnie zwiększając limit dozwolonego kontrolowanego wypalania dżungli z 4 do 20 hektarów na hodowcę.
Wszystkie te decyzje mają bezpośredni wpływ na tempo rozprzestrzeniania się i zasięg ognia w Amazonii. Wylesiony i wysuszony teren to dla płomieni autostrada do dalszego niszczenia jednego z najważniejszych ekosystemów na planecie. I wbrew temu, co na początku kryzysu twierdził Bolsonaro, nie jest to zjawisko naturalne. Brazylijscy strażacy, którzy w weekend rozmawiali z reporterami telewizji Sky, szacują nawet, że aż 90 proc. tegorocznych pożarów spowodowały działania człowieka.
Czytaj więcej: Ludzkość wycięła już 50 proc. lasów naturalnych Ziemi
Polityka wokół Amazonii
Tymczasem brazylijski prezydent nadal wokół Amazonii uprawia głównie politykę. Na początku pożary służyły mu jako oręż w walce ideologicznej. Uważał je za element tradycji – wypalania dżungli przez farmerów – na którą liberalna Europa chce przypuścić zamach. Potem o współudział w mordowaniu lasów oskarżył organizacje pozarządowe, w tym Greenpeace. Teraz obraża się na cały świat, uważając ogień za wyłącznie brazylijskie zjawisko i wyłącznie brazylijski problem.
A końca pożarów nie widać. INPE szacuje, że jeszcze przed końcem sierpnia ogień pokona tysiące kilometrów i przedrze się na terytorium trzeciego państwa – Peru. I nie jest powiedziane, że na tym poprzestanie. Bo choć Amazonię wszyscy kojarzymy głównie z Brazylią, na terenie tego kraju znajduje się 60 proc. tropikalnej dżungli. Reszta to Peru i Boliwia, ale też Ekwador, Kolumbia, Wenezuela, Surinam, Gujana i Gujana Francuska. Nie mówiąc o aspekcie najbardziej oczywistym, czyli znaczeniu dżungli dla planety.
Bolsonaro nie ma więc żadnego prawa, by w kwestii pożarów unosić się dumą – osobistą czy narodową, wszystko jedno. Uderzając w nacjonalistyczne tony, powtarza jeden z ulubionych argumentów klimatycznych denialistów – że zmiany na Ziemi nie są ze sobą połączone, a pożary Amazonii, jeśli na kogoś wpływają, to tylko na Brazylijczyków. Czyli tych, którzy na Bolsonaro mogą ewentualnie zagłosować – a to dla prezydenta liczy się najbardziej.