W listopadowy wieczór 1995 r. ponad 100 tys. Izraelczyków wyszło na ulice Tel Awiwu zademonstrować poparcie dla pokoju z Palestyńczykami. Wiecowali dla Icchaka Rabina, premiera Izraela, który dwa lata wcześniej wynegocjował w Oslo jedyne do dziś skuteczne porozumienie ze stroną palestyńską. Tym bardziej chcieli pokazać to poparcie, że od wielu miesięcy izraelscy ekstremiści, przy cichym wtórze opozycji, grozili Rabinowi śmiercią.
Przedstawiano go w uniformie SS, palono jego zdjęcia z dorobioną arafatką na głowie, nazywano judenratem. Ekstremistyczni rabini wydali na niego din rodef, wyrok śmierci – młodzi szowiniści bili się z policją, wściekli, że dzięki Oslo Palestyńczycy dostaną zalążek przyszłego państwa. W tamten ciepły wieczór zamachowiec, ortodoksyjny nacjonalista, trzy razy strzelił Rabinowi w plecy. Największy pokojowy wiec w historii Izraela zamienił się w kondukt żałobny.
Dzisiejszy premier Izraela, Beniamin Netanjahu, był wówczas liderem opozycji. Niedługo przed zamachem przewodził demonstracji w Jerozolimie przeciw porozumieniom z Oslo – szedł obok dwóch rekwizytów: szubienicy i trumny dla Rabina. Ben Caspit w biografii dzisiejszego premiera wspomina, jak Netanjahu obserwował rodzącą się przemoc i „nie zrobił nic, by ją powstrzymać. Patrzył na setki dzieciaków skandujących: śmierć Rabinowi – i nie powiedział nic”. Arafata nazywał mordercą, a Rabina – jak kiedyś w Polsce opozycja nazywała Gabriela Narutowicza – obcym, nieswoim przywódcą, wybranym głosami mniejszości.
Ćwierć wieku od tamtych wydarzeń na polu bitwy zostało tylko dwóch protagonistów: Netanjahu i znienawidzone przez niego porozumienia z Oslo, które stworzyły Autonomię Palestyńską na okupowanym Zachodnim Brzegu Jordanu i w Gazie.