Po masakrze w El Paso, gdzie 21-letni Patrick Crusius zastrzelił 22 osoby, w większości Latynosów, Donald Trump potępił biały suprematyzm. Ale nie uznał swojej współodpowiedzialności za jego rozkwit. Obiecał za to, że zadba, aby sprawców morderstw z nienawiści bez zwłoki karano śmiercią. Tyle tylko, że Crusius, który sam oddał się w ręce policji, jakby nie obawiał się nieuchronnej kary. Uważa – jak jemu podobni – że poświęca się dla sprawy: ratowania Ameryki przed „inwazją” z południa, i gotów jest za nią umrzeć.
Ale zapowiadając egzekucje, Trump nie spodziewa się przecież, że odstraszą one potencjalnych naśladowców mordercy – chodzi mu o to, co zawsze: wygranie wyborów.
Egzekutor z Białego Domu
Prezydent od dawna jest zwolennikiem kary śmierci. Po zbiorowym gwałcie na kobiecie w nowojorskim Central Parku w 1989 r. zamieścił w tabloidzie ogłoszenie wzywające do przywrócenia w Nowym Jorku tej kary i wymierzenie jej pięciu czarnym nastolatkom, skazanym ostatecznie na wieloletnie więzienie. I choć później okazało się, że zbrodnię popełnił kto inny (historię tę przypomina serial Netflixa „Jak nas widzą”), nadal upierał się przy ich winie. W kampanii wyborczej zapowiadał, że będzie prezydentem „prawa i porządku”, a już w Białym Domu wzywał do egzekucji handlarzy narkotyków.
25 lipca prokurator generalny William Barr ogłosił, że rząd wznowi wykonywanie kary śmierci, zamrożone od 2003 r., kiedy stracono mordercę kobiety żołnierki, a wcześniej terrorystę Timothy’ego McVeigha, który wysadził w powietrze gmach biur federalnych w Oklahoma City, zabijając 169 osób. Według Barra w grudniu i styczniu mają się odbyć egzekucje pięciu seryjnych morderców dzieci.
Barr to ważna postać w ekipie Trumpa.