W odróżnieniu od finansowego, ten kryzys nie zaczął się od jednego tąpnięcia. Narasta od dawna. Z tą różnicą, że szybciej od polityków zauważają go obywatele. Zmianę społecznych nastrojów przespał m.in. świetnie zazwyczaj zorientowany prezydent Rosji Władimir Putin. Rosyjskie władze w swoim stylu twardo i przez wiele dni zbywały apele mieszkańców Syberii, by gasić płonące tam lasy. Tłumaczyły, że to trudne, drogie i niepotrzebne – samo musi się wypalić. Refleksja przyszła dopiero po tym, jak pewien ekolog z Tomska wezwał do ogłoszenia stanu klęski, pod jego petycją podpisało się milion obywateli, a międzynarodowe media podniosły alarm.
W ten sposób pożary naraziły Rosję na utratę twarzy, obnażając deficyty jej potęgi, czyniąc z jej przywódców fajtłapów bez refleksu, czego nie lubią. Stąd błyskawiczne skierowanie na linię ognia wojska, aby wsparło służby podległe ministerstwu spraw nadzwyczajnych. Poważne opóźnienie w reakcji można objaśnić rutyną, bo rosyjskie leśne pożary nie są niczym nadzwyczajnym. W Rosji lasy płoną co roku, od wiosny do jesieni, z dymem idą głównie tajga i lasostepy Syberii. W przeciętnym roku płonie od 1,5–3 mln ha lasów, co odpowiada jednej trzeciej zalesionego terytorium Polski.
W Rosji co roku dochodzi do dziesiątek tysięcy pożarów, do jednej trzeciej z nich – z przyczyn naturalnych, zazwyczaj po uderzeniu pioruna. Za resztę odpowiada człowiek. Ich liczba i obszar rosną, co bierze się głównie z ocieplenia klimatu i rozległości samych lasów, często niezamieszkanych, gdzie nie prowadzi się żadnego monitoringu pożarowego. Pożarów przybywa też na Północy, gdzie pozbawiona osłony roślinności wieczna zmarzlina topnieje szybciej. A to z kolei uwalnia jeszcze więcej zmagazynowanych w niej gazów cieplarnianych, jak metan, bardziej zjadliwy dla klimatu od dwutlenku węgla.