Jak ujawnił na łamach magazynu „Atlantic” historyk Tim Naftali, w 1971 r. w prywatnej rozmowie telefonicznej z ówczesnym prezydentem Nixonem Reagan nazwał dyplomatów z afrykańskiej Tanzanii „małpami” i powiedział, że „wciąż niewygodnie czują się w butach”. Komentował tak swoje wrażenia z transmisji telewizyjnej z ONZ, gdzie przegłosowano akurat uznanie komunistycznych Chin jako członka organizacji i cofnięcie tego statusu Tajwanowi, z czego Afrykanie cieszyli się, podobno tańcząc w ONZ boso (sami temu zaprzeczają). Nixon nagrał rozmowę i cytował Reagana z aprobatą.
Odosobniony rasistowski incydent
Biografowie Reagana, tacy jak Paul Kengor, stanowczo odrzucają zarzut, jakoby był on rasistą. Przypominają jego przyjaźń z czarnoskórymi kolegami ze szkolnej drużyny footballowej w latach 30., kiedy segregacja rasowa w USA była powszechna, i przemówienia, w których piętnował „grzech rasizmu”. W jego obszernych dziennikach też nie znajdujemy ani śladu tego rodzaju uprzedzeń. Wygląda na to, że wypowiedź była incydentem.
Z drugiej strony w latach 70. Reagan gorąco bronił apartheidu w RPA i Rodezji i w prawyborach republikańskich w 1976 r., kiedy po raz pierwszy starał się o nominację do Białego Domu, polemizował z ówczesnym prezydentem Fordem, atakującym rodezyjski rząd białej mniejszości Iana Smitha. Czy tłumaczy to tylko jego antykomunizm, który w okresie zimnej wojny z reguły powstrzymywał prawicowych polityków przed popieraniem sił sprzymierzających się z ZSRR albo Chinami, jak Afrykański Kongres Narodowy w RPA?
W każdym razie o rasizm prędzej chyba można posądzać Nixona, który zgadzał się z teoriami takich kontrowersyjnych naukowców jak Richard Herrnstein i Charles Murray, dowodzących, że czarni Amerykanie są mniej inteligentni niż biali i któremu – mimo bliskiej współpracy z Henrym Kissingerem – nieobcy był również antysemityzm.
Woodrow Wilson ewidentnie był rasistą
Nie znaczy to, że monopol na rasistowskie przesądy mają politycy kojarzeni z prawicą. Prezydent Woodrow Wilson (1912–20), ideolog i fundator liberalno-demokratycznego ładu światowego opartego na prawie narodów do samostanowienia, demokracji i prawach człowieka, był ewidentnym rasistą. Za swoich rządów mimo nalegań postępowców utrzymał prawa dyskryminujące Afroamerykanów w administracji federalnej i promował film „Narodziny narodu” – apologię Ku Klux Klanu przedstawionego jako protektor białej rasy przed dzikim żywiołem czarnych. Wilson urządził uroczysty pokaz filmu w Białym Domu, a po jego prezydenturze Ku Klux Klan rozrósł się do kilkumilionowej organizacji i bezkarnie dokonywał linczów.
W XIX w. przekonanie o niższości rasowej czarnych było powszechne. Rasizm, uzasadniany „naukowo” i religijnie – część Kościołów broniła niewolnictwa, a potem segregacji rasowej na Południu – miał się w najlepsze od początku amerykańskiej państwowości. Autor Deklaracji Niepodległości Thomas Jefferson pisał, że czarni „nieprzyjemnie pachną”, są niezdolni do tworzenia sztuki i poezji. Mimo moralnych skrupułów wobec niewolnictwa nie wykonał testamentu Kościuszki, który prosił go o wyzwolenie niewolników i na ich wykupienie przeznaczył swój spadek.
Nawet Abraham Lincoln wyznawał typowe dla epoki negatywne stereotypy. Podobnie jak wielu innych prezydentów z „postępowego” nurtu, jak Lyndon Johnson, który przezwyciężając opór demokratów-segregacjonistów z Południa, przeforsował ustawy o prawach obywatelskich czarnych, ale prywatnie wyrażał się o nich nie najlepiej.
Na czym polega rasizm Trumpa?
Donald Trump uchodzi za rasistę, ale zamiast piętnować go jako XXI-w. Hitlera, warto się zastanowić, na czym jego rasizm polega, bo sprawa nie jest prosta. Wiemy tylko o jednej explicite rasistowskiej wypowiedzi. Jak relacjonuje były dyrektor kasyna Trumpa w Atlantic City, późniejszy prezydent miał się poskarżyć w 1991 r., że czarnoskóry mężczyzna, który prowadził rachunkowość, „jest leniwy i to prawdopodobnie nie jego wina, bo lenistwo to cecha czarnych”. Trump potwierdził, że cytat (przytaczamy za Vox.com) jest prawdziwy.
W latach 70. rodzinna firma nieruchomościowa Trumpów została oskarżona o dyskryminację Afroamerykanów, którym pod fałszywymi pretekstami nie wynajmowano mieszkań – praktyki takie były jednak codziennością w USA (i dziś bywają), a powodem jest nie tyle rasizm, ile obawa o spadek cen domów.
W 1989 r., kiedy za zbiorowy gwałt i ciężkie pobicie kobiety w Central Parku w Nowym Jorku skazano na długoletnie więzienie pięciu czarnych nastolatków, Trump zamieścił anons w gazecie z wezwaniem do przywrócenia kary śmierci. I choć po latach ich zwolniono, bo okazało się, że zgwałcił kto inny, Trump jeszcze w 2016 r. upierał się, że skazani byli winni. A wcześniej został głównym promotorem akcji dyskredytowania Baracka Obamy przez rozpowszechnianie teorii, jakoby pierwszy czarny prezydent USA nie miał legitymacji do pełnienia tego urzędu, bo urodził się w Kenii.
Już mieszkając w Białym Domu, Trump w 2017 r. popisał się m.in. komentarzem po starciu skrajnie prawicowych bojówek z antifą w Charlottesville w stanie Virginia. Powiedział, że „po obu stronach byli dobrzy ludzie”, stawiając moralny znak równości między neonazistami a demonstrantami. A ostatnio zaatakował ostro krytykujące go cztery demokratyczne kongresmenki – dwie czarnoskóre i dwie arabskiego pochodzenia – wzywając je, by „wracały, skąd przybyły” (choć tylko jedna urodziła się w Afryce), i tam naprawiały swoje kraje opanowane przez korupcję, przemoc i nędzę. Prezydentowi przypomina się także ataki na nielegalnych imigrantów z Ameryki Łacińskiej, zbiorczo nazwanych przez niego „gwałcicielami i handlarzami narkotyków”.
Rasizm czy odwaga?
Jeśli uznamy, że rasizm ma różne postacie i stopnie natężenia, to poglądy Trumpa nie odbiegają prawdopodobnie od średniej w tej części amerykańskiego społeczeństwa, która trwa przy tradycyjnych stereotypach, żywych w konserwatywnym interiorze USA, wyborczej bazie prezydenta. Dlatego nawet niektórzy liberalni komentatorzy, jak Nicholas Kristof z „New York Timesa”, radzą, by nie przesadzać z oskarżeniami o rasizm – zwłaszcza przyłączając do aktu oskarżenia jego wypowiedzi o muzułmanach i Latynosach (niekoniecznie niebiałych) – i pozostać przy zarzucie bigoterii. Albo braku taktu i wrażliwości na ból pokrzywdzonych przez historię czarnoskórych, Latynosów czy Indian, przedstawianych przez jego fanów jako odwaga przeciwstawienia się politycznej poprawności.
Tu leży pies pogrzebany. Poprzednicy Trumpa w ostatnim półwieczu, epoce pełnego równouprawnienia mniejszości, nie pozwalali sobie tak jak on na publiczne wypowiedzi albo czyny podszyte rasizmem. Wyłączając otwartych zwolenników rasowej segregacji, jak George Wallace czy David Duke, politycy, a już na pewno prezydenci impertynencje i bluzgi pod adresem czarnych rezerwowali na rozmowy prywatne, których zapisy skrzętnie potem ukrywano przed opinią publiczną.
Trump nie ma takich oporów, bo świadomie odwołuje się do przesądów swojego elektoratu. Celowo rozgrywa rasową kartę dla swej korzyści. Wzywając czarne kongresmenki do powrotu do „swych krajów” – które kiedy indziej nazwał „gównianymi” – może to tłumaczyć jako względnie niewinny apel, by imigranci zajęli się raczej swoją „ojczyzną” zamiast Ameryką, co od biedy da się uznać za wyraz raczej ksenofobii niż rasizmu. Jego słuchacze na wiecach podchwytują to wezwanie.
Innymi słowy: prezydent autorytetem swego urzędu, opromienionego mitem o kraju niosącym światu pochodnię demokracji i praw człowieka, podsyca ksenofobiczne i natywistyczne emocje, uśpione, zepchnięte na margines i nawet gasnące w Ameryce, rozniecając powoli ogień wojny etniczno-rasowej. Nic dziwnego, że jego wybór w 2016 r. neonaziści amerykańscy powitali jako swoje zwycięstwo i otwarcie nowego rozdziału w dziejach kraju. To na tym przede wszystkim polega hańba i groza rządów Trumpa.