Świat

„Brytyjski Trump”. Czym nas jeszcze zaskoczy premier Johnson

Boris Johnson spotkał się z królową Elżbietą II. Boris Johnson spotkał się z królową Elżbietą II. Forum
Boris Johnson zaczął od bardzo mocnego uderzenia, bo ma chyba w planie przedterminowe wybory. Jego gabinet to niemal sztab wyborczy. Wakacyjny sierpień będzie ciszą przez burzą.

Nowy premier brytyjskiego rządu mianował swój gabinet i wygłosił kilka wojowniczych przemówień, potwierdzając, że brexit nastąpi niechybnie 31 października, choćby bez porozumienia (no deal). Oczywiście z Brukseli od razu nadeszły sygnały, że o żadnej renegocjacji umowy zawartej z Theresą May nie może być mowy, a tzw. backstop, czyli przejściowe objęcie Irlandii Północnej i reszty Zjednoczonego Królestwa unią celną, jest warunkiem wstępnym wszelkich rozmów.

Boris Johnson wiedział, że tak będzie, i zapewne niespecjalnie się tym przejął. Na razie jego cel jest inny. Chce pokazać, że będzie twardy i zapewni Brytyjczykom raj na ziemi. W Izbie Gmin „brytyjski Trump” (jak nazywają go złośliwcy) mówił, że kraj po brexicie stanie się „najlepszym miejscem na ziemi”. Media już go okrzyknęły mianem „Bojo”. To pieszczotliwe, ale dość kpiące przezwisko od pierwszych liter imienia i nazwiska przypomina o mało poważnym stylu nowego lokatora 10 Downing Street.

Choć przed Johnsonem najpoważniejsze decyzje, z jakimi przyszło się mierzyć brytyjskim premierom od ćwierćwiecza, konserwatywna klasa polityczna nie umiała postawić na nikogo innego.

Czytaj także: Sto dni Borisa Johnsona

Johnson pozbył się przeciwników

Zawiedli się ci, którzy liczyli, że Johnson pokaże liberalną twarz byłego mera Londynu, będzie budować mosty choćby we własnej partii i zauważy na moment 48 proc. Brytyjczyków, którzy w 2016 r. głosowali przeciw brexitowi (obecnie za pozostaniem w UE opowiada się już 52 proc.).

Nie jest to teraz w interesie Johnsona. Można się spodziewać, że liberalne oblicze pokaże pod koniec października, kiedy w oczy zajrzy mu widmo kryzysu „no deal”. A może jeszcze później, kiedy po pierwszych tygodniach gospodarczej czkawki pojawi się z delegacją w Brukseli, zapewniając o miłości, prosząc o solidarność i rychły nowy układ handlowy.

Na razie Johnson prezentuje hurtem swoją niechęć do wszystkich rywali w kraju i za granicą. Nowy premier dokonał brutalnej czystki wśród politycznych przeciwników. Była to „noc długich noży”, mocne wejście, dzięki któremu trafił na czołówki w mediach. Pozbył się z gabinetu m.in. niedawnego rywala w partyjnych wyborach Jeremy’ego Hunta, małostkowo eliminował krytyków we wszystkich rządowych departamentach, niezależnie od wyników ich dotychczasowej pracy. Parę nazwisk umiarkowanych ministrów May, którzy przetrwali, takich jak Amber Rudd, to kwiatek do kożucha – Johnson dokooptował ich, gdy złożyli poniżającą deklarację lojalności, przecząc swoim poglądom.

Komentator „The Times” napisał wprost: nowy gabinet złożony z polityków drugiej ligi to najsłabszy brytyjski team rządowy ostatnich dekad. Stojąca na czele Home Office Priti Patel jeszcze niedawno była zwolenniczką ponownego wprowadzenia kary śmierci, Dominic Raab, były sekretarz ds. brexitu, jest bardziej znany z tego, że lubi słuchać własnego głosu (i lub karate), niż profesjonalizmu i znajomości rzeczy, a niepewny minister biznesu Kwasi Kwarteng, kolega Johnsona z Eton, nie przekonuje do siebie przedsiębiorców. I tak dalej.

Tylko co z tego? – zapyta Johnson. Jego ministrowie mają przecież dwie zalety, dużo ważniejsze od inteligencji i kompetencji – opowiadają się za brexitem bez umowy i są bezgranicznie lojalni. Zespół Johnsona jest tak ustawiony, żeby zacząć kampanię niemal od razu.

Co knuje Boris Johnson

Fakt, że Johnson nie robi wrażenia polityka kompromisowego, przystępującego do rzeczowych negocjacji z Unią, może oznaczać tylko jedno. Za miesiąc, kiedy 3 września skończą się wakacje parlamentarne, usłyszymy zapowiedź nowych wyborów, które odbyłyby się po pięciu tygodniach kampanii.

Rząd Johnsona ma dziś w Izbie Gmin zaledwie dwa głosy przewagi. Po zbliżających się wyborach uzupełniających w jednym z okręgów (które konserwatyści zapewne przegrają) przewaga stopnieje do symbolicznego jednego. Nie da się tak ani rządzić, ani negocjować z Unią, ani tym bardziej przeprowadzić „no deal”.

Izba Gmin w obecnym składzie jest przeciwna brexitowi bez porozumienia. Choć nie jest to pewne, posłowie mogą znaleźć sposób, by uniemożliwić realizację uchwalonego już prawa, przewidującego wyjście z UE 31 października, i zastopować ten chaotyczny rozwód.

Dlatego Johnson chce zawczasu tę Izbę Gmin wymienić. Czuje słabość przeciwnika. W pierwszej konfrontacji parlamentarnej z Jeremym Corbynem rozniósł laburzystę w pył, wygrał pojedynek na słowa tak zdecydowanie, że gdyby mógł, ogłosiłby wybory już jutro.

Gorąca jesień w Wielkiej Brytanii

Czy inny scenariusz wchodzi w grę? Pomyślmy. Na początku września Johnson, przyparty do muru przez posłów konserwatywnych, przegra wotum nieufności. Wśród „Brutusów” mogą się znaleźć byli ministrowie, którzy ustąpili, by nie trafić pod nóż Johnsona – minister finansów Philip Hammond, David Gauke czy Rory Stewart. Parę głosów wystarczy, by wysadzić z siodła rząd „Bojo”.

Być może dlatego dojdzie do kuriozalnej sytuacji: Johnson wyprzedzi opozycję i sam ogłosi wybory (musi się na to zgodzić Partia Pracy). Kalkulacje wydają się oczywiste – chodzi o to, żeby zwiększyć przewagę konserwatystów i pozyskać więcej lojalnych posłów eurosceptycznych, skłonnych poprzeć „no deal”.

Nie trzeba być politycznym arcymistrzem (a Johnson ćwiczy gry wyborcze od czasów studiów w Oksfordzie), by wiedzieć, że nie ma innej drogi niż marsz do wyborów. To zawsze ryzyko, ale bierność bywa jeszcze gorsza.

Najgroźniejszym rywalem konserwatystów w tych wyborach nie będą laburzyści, nękani kryzysami wewnętrznymi, kierowani przez Jeremy’ego Corbyna, idola lewicowej młodzieży z wyborów 2017. Dziś torysi boją się przede wszystkim Partii Brexit, która zebrała rekordową liczbę głosów w elekcji do Parlamentu Europejskiego. Partię Nigela Farage’a poparli niedawni wyborcy konserwatywni, rozczarowani polityką May.

Rząd Johnsona, młot na Nigela Farage’a

Johnson stworzył więc nie gabinet, tylko zespół ds. przekonania opinii publicznej, że da się pokroić za wyjście z Unii 31 października. To rząd składający się niemal wyłącznie z fanatycznych zwolenników twardego brexitu. „Młot” na Partię Brexit.

To oczywiście duże ryzyko. Konserwatyści stracą bardzo wielu wyborców na rzecz Partii Liberalnej, Zielonych, zapewne także Partii Pracy. Jednak Johnson, podobnie jak PiS w Polsce, liczy na rozbicie tej opozycji. Sprzyjać mu może system wyborczy – okręgi jednomandatowe i system większościowy.

Tyle że sporo głosów dawnych zwolenników Partii Konserwatywnej najzwyczajniej się zmarnuje. To fakt. W wielu okręgach zwyciężą konserwatyści, w jakiejś części Partia Brexit. Johnson liczy, że zapewni mu to solidną większość w nowej Izbie Gmin. Nie jest to jednak takie pewne. Przy czterech idących łeb w łeb partiach i okręgach jednomandatowych będzie to ruletka. Tym bardziej że nowe sondaże mówią o świetnych wynikach liberałów z dynamiczną Jo Swinson na czele.

Liberałowie obiecują to, co dawno powinni obiecać laburzyści (gdyby nie opór doktrynera i marksisty Corbyna) – całkowity odwrót od brexitu po nowym referendum. Twarda linia Johnsona i jego żelazny „gabinet muszkieterów” zniechęcą do głosowania na konserwatystów dziesiątki tysięcy wyborców, którzy opowiadali się za pozostaniem w Unii albo „miękkim” rozwodem z unią celną.

Johnson jest świetnym mówcą wiecowym, ale dużo gorszym administratorem, a zatem także premierem (pokazał braki jako niedawny szef dyplomacji). W atmosferze kampanii czuje się jednak jak ryba w wodzie. Dlatego zgromadził w rządzie i na Downing Street trzech muszkieterów kampanii „Leave” z czerwca 2016 r.: Dominika Cummingsa, Michaela Gove’a, no i siebie samego.

Cummings był wówczas szefem strategii kampanii i autorem umieszczonego na czerwonych autobusach kłamstwa o 350 mln funtów tygodniowo, które miały rzekomo zasilać po brexicie publiczną służbę zdrowia NHS. Johnson dokooptował nawet swojego rywala Michaela Gove’a (jako wpływowego szefa gabinetu premiera!), bo wolał go mieć po swojej stronie, a przede wszystkim na oku.

Nowy premier zadarł jednak z wpływową w Izbie Gmin grupą antyeuropejskiej prawicy European Research Group (ERG), oferując mało eksponowane stanowisko jej wiceprezesowi Steve’owi Bakerowi. Ten odmówił, zdając sobie sprawę, że decydujący głos w sprawie brexitu będzie miał specjalny doradca premiera Cummings. Ten spór na prawicy może eksplodować w najmniej spodziewanym momencie.

Brytyjczycy obudzą się za pięć dwunasta

Jeśli Johnson wygra październikowe wybory (załóżmy, że są niemal pewne), przystąpi zapewne za pięć dwunasta do prawdziwych negocjacji z Unią. Zostanie mu tydzień, dwa lub trzy. Wtedy – być może – pokaże twarz liberała i rozkręci ofensywę czaru. Zaczną się próby uszycia nowego układu, który będzie można uszminkować, prezentując jako wielki sukces geniusza prawicy. Można tylko wątpić, że za pięć dwunasta uda się uniknąć „no deal” i zimnej wojny o brexit, której obawiają się rozsądni ludzie w Londynie i Brukseli.

„Bojo” będzie gorączkowo szukał poparcia. Świetnie wie, że jego rządy nie potrwają długo ani nie przejdą do historii, jeśli „no deal” doprowadzi do katastrofy. A że w listopadzie będzie gospodarczo niefajnie, wiedzą wszyscy, przyznaje to nawet Johnson. Jak wielki będzie chaos i jak głęboki kryzys w wyniku zamknięcia granic na ruch handlu bez ceł, tego jednak nie wie nikt.

Brytyjczyków czeka „ostra jazda”. Wieszczą to poważne media. Proeuropejski, choć prawicowo-liberalny tygodnik „The Economist” umieścił na okładce karykaturę Johnsona stojącego wewnątrz modelu londyńskiego autobusu (robi modele dla relaksu ze skrzynek po winie). Autobus zawisł na początku gigantycznych torów wesołego miasteczka. Tory kończą się na klifach Dover. Łatwo tu wpaść do zimnego kanału La Manche.

Ten obrazek może się okazać proroczy 31 października. Tak jak słowa królowej Elżbiety II, która podczas audiencji z Johnsonem zapytała: „I kto by chciał mieć taką pracę jak pan?”. „Bojo” wyjawił treść poufnej rozmowy z monarchinią, gdy tylko wrócił na Downing Street.

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną