Zwykle pierwsze sto dni rządu czy prezydentury uznaje się za prognostyk, swego rodzaju test. Tym razem nie ma na to czasu – do brexitu pozostało właśnie tyle dni. Ukochany Boris, wybrany przez areopag Partii Konserwatywnej, mniej niż procent wyborców –konserwatywnych, białych mężczyzn w domkach z ogródkami – może nie utrzymać władzy tak długo.
Przed nami najgorętszy czas w brytyjskiej polityce od wielu dekad. Jakie scenariusze wchodzą w grę? Może wybory, może nowe referendum, a może – co na razie mało prawdopodobne – jakiś kompromis z Unią Europejską?
Scenariusz pierwszy: Boris Johnson, premier na wakacje
Boris Johnson wygrał, ale może nigdy nie zostanie stałym lokatorem przy Downing Street 10. Żeby nim być, musi wygrać głosowanie nad wotum nieufności. Tymczasem ok. 30 posłów Partii Konserwatywnej zastanawia się nad głosowaniem przeciw własnej partii. Uważają, że brexit bez umowy, który Johnson chce forsować, przyniesie skutki tak fatalne, że pora postawić interes kraju ponad interesem partii. Można się więc spodziewać protestu kilku ministrów, m.in. wpływowego szefa resortu finansów Philipa Hammonda. Jeśli zaś dezercja konserwatystów osiągnie dużą skalę, Johnson będzie miał problem.
Partia Konserwatywna razem z protestanckimi unionistami (DUP) z Irlandii Północnej ma w Izbie Gmin przewagę... trzech głosów. DUP boi się „no deal” jak ognia, bo taki rozwód może zrujnować gospodarkę Ulsteru. Z drugiej strony odrzuca umowę wynegocjowaną przez Theresę May, bo ta nakłada na Irlandię Północną więcej unijnych zobowiązań.
Pewne jest jedno – rząd Johnsona, jeśli uda się go powołać, będzie tak samo słaby jak rząd May. Johnson ma w sumie o wiele mniej czasu niż sto dni. 25 lipca parlament rozpocznie wakacje. Głosowania nie uda się zapewne wcześniej przeprowadzić (nie zakłada go także spiker Izby Gmin). Przerwa kończy się 3 września i wtedy Johnson sprowadzi się na Downing Street.
Czytaj także: Amit Bhaduri o zbliżającym się kryzysie i brexitowej walce klas
Scenariusz drugi: Wcześniejsze wybory w Wielkiej Brytanii
A może przebiegły Boris ucieknie do przodu? Załóżmy, że uda mu się stworzyć rząd i uzyskać wotum zaufania, ale przysporzy sobie po drodze tylu wrogów, że tuż przed 3 września jego gabinet zostanie obalony.
Johnson może paradoksalnie na to liczyć. Jeremy Corbyn, osłabiony aferami związanymi z tolerowaniem antysemityzmu w Partii Pracy, nie jest już „magicznym dziadkiem” popularnym wśród młodzieży. Konserwatyści mogliby zawrzeć sojusz z Partią Brexit, a liberałowie i zieloni podebrać głosy laburzystom, zwłaszcza że występując przeciw brexitowi, odnieśli sukcesy w wyborach do Parlamentu Europejskiego.
System okręgów jednomandatowych i głosowania większościowego wyłania z każdego okręgu tylko jednego posła. W tak rozchwianej atmosferze wybory okażą się więc loterią (nie zapanują nad tym żadne instytuty badań opinii) i mogą wywołać polityczne trzęsienie ziemi. Co się wyłoni z tego chaosu? Może rząd koalicji Partii Pracy, liberałów i zielonych. To by zaś oznaczało nowe referendum.
Jest też inna opcja, antyeuropejska: rząd złożony z konserwatystów i nacjonalistów Nigela Farage’a, który bez skrupułów wziąłby z Unią rozwód bez umowy, nawet za cenę ulicznych zamieszek.
Scenariusz trzeci: Zawieszenie brytyjskiego parlamentu
Jeśli Johnson przetrwa głosowanie i rozpocznie negocjacje z Brukselą, los jego gabinetu tak czy inaczej zawisnąłby na włosku. Po ewentualnie przegranym wotum zaufania ustawy konstytucyjne przewidują dwa tygodnie na powołanie alternatywnego rządu. Wybory poprzedza zaś pięć tygodni kampanii. Jeśli więc Boris przegra głosowanie nad wotum po 3 września, nie uda się powołać nowego rządu przed 31 października.
Przeciwnicy „no deal” obawiają się, że Johnson uda się do królowej i nakłoni ją do wygłoszenia mowy tronowej. Nowa sesja parlamentu oznaczałaby, że choć większość nie zgadza się na „no deal”, przed 31 października nie miałby kto przeciw temu zagłosować, bo parlament byłby zawieszony. A to pogwałcenie podstawowych zasad demokracji, mimo że formalnie wszystko wydaje się w porządku.
Johnson parę razy sugerował takie rozwiązanie, choć jego przeciwnicy, w tym były premier John Major, grożą mu za to sądem. A do tego pojawiają się głosy, że rozwiązana Izba Gmin zbierze się gdzie indziej, poza Pałacem Westminsterskim. Stąd już tylko krok do politycznej wojny domowej, w której Anglicy niegdyś się specjalizowali.
Posłowie chcą uniknąć zawieszenia parlamentu w tak kluczowym okresie. Rząd został, drogą głosowania, zobowiązany do sporządzania sprawozdań w sprawie losów autonomicznego rządu w Irlandii Północnej w Izbie Gmin co dwa tygodnie. A to oznacza, że Izba musi regularnie się zbierać. Izba Lordów też szuka prawnych trików, które utrudniłyby Johnsonowi zawieszenie parlamentu.
Czytaj także: Jakie wydarzenia doprowadziły do brexitu?
Scenariusz czwarty: Negocjacje z Unią i sprytny kompromis
Johnson raczej nie chce przejść do historii jako autokrata ani grabarz brytyjskiej gospodarki w przypadku „no deal”. Może więc zechce zawrzeć z Unią jakiś nowy układ. Negocjacje z Brukselą zacznie zapewne od absurdalnie sztywnego stanowiska, ale szybko zrozumie, że nic tym nie wskóra. W Westminsterze grozi mu zaś głosowanie nad wotum nieufności i porażka. Będzie więc kluczyć, tak jak May, tyle że jest świetnym mówcą i sprytnym graczem. Postara się oczarować wszystkie strony: konserwatywną prawicę i skrzydło proeuropejskie, laburzystów i zwolenników pozostania w UE. Boris za nic ma ideologię i przekonania. Umie mówić to, co słuchacze chcą usłyszeć.
W Brukseli będzie szukał pozornych ustępstw, które dałoby się sprzedać w Izbie Gmin jako „przełomowe”. Lub, jak to ma w zwyczaju, nagle zmieni zdanie i stwierdzi, że do finalizacji układu z UE potrzeba kolejnych trzech miesięcy. To, co nie uszłoby premierowi konserwatywnego centrum, może ujść Borisowi. Bo to klaun brytyjskiej polityki. Wolno mu więcej niż innym.
Czy Unia na to przystanie? Nie wiadomo. „No deal” byłby fatalny także dla wspólnoty, szczególnie Irlandii, dla której Bruksela przygotowuje już kosztowny pakiet pomocy.
Problem w tym, że aby dotrzymać słowa danego antyeuropejskiej prawicy i dokonać rzeczywistego przełomu, Johnson musiałby skłonić Unię do rezygnacji z rozszerzenia unii celnej na okres przejściowy, a wprowadzanie zmian w umowie May to przecież otwarcie puszki Pandory. Tego nie da się zrobić w miesiąc czy dwa. Być może więc w ostatniej chwili uda się Johnsonowi wypracować jakiś kompromis i jeszcze raz przełożyć termin rozwodu. Co z kolei grozi utratą poparcia prawicy.
Najbliższe tygodnie pokażą, jakim Johnson chce być politykiem. Jego efekciarskie przemowy i demagogię znają wszyscy. Teraz będzie musiał budować koalicje, iść na kompromisy i zdobywać sojuszników. Bez tego skończy jak Theresa May, tylko szybciej.
Czytaj także: Brexit – przestroga dla innych
A może Wielka Brytania pozostanie w UE?
W mojej ocenie Boris przecenia swój spryt. Jak pisał „The Times”, Johnson może jeszcze pożałować, że połakomił się na najwyższy urząd. Już dziś część prasy nazywa go „seryjnym fantastą”.
Z prawnego punktu wiedzenia Wielka Brytania nie musi robić nic, żeby wyjść z Unii bez umowy. Jeśli czarny scenariusz się spełni, kraj czeka co najmniej pół roku gehenny z blokadą granic i handlem przy zastosowaniu wzmożonych kontroli i ceł. Już dziś ekonomiści alarmują, że Brytania wchodzi w okres recesji, a kurs funta jest rekordowo niski. Rozwód bez umowy grozi niedoborem leków i podstawowych produktów spożywczych, nie mówiąc o podwyżkach cen.
Scenariusze drugi i czwarty mogłyby doprowadzić do przyspieszonych wyborów, nowego referendum, a być może do unieważnienia brexitu (wystarczyłoby wycofać list May, który uruchomił procedurę art. 50 – nie potrzeba do tego uchwały parlamentu). Mało to prawdopodobne, ale niewykluczone. Większość Brytyjczyków opowiada się przeciw brexitowi, a jeszcze więcej przeciw rozwodowi bez umowy.