Świat

Ostatni bastion

Jekaterynburg – zbuntowane miasto na Uralu

Panorama Jekaterynburga. Panorama Jekaterynburga. Getty Images
Jekaterynburg samym swoim istnieniem złośliwie przypomina obecnym władcom Rosji, że ich władza opiera się na kłamstwie.
Protest przeciwko budowie cerkwi na skwerze przy Teatrze Dramatycznym.Pavel Lisitsyn/Sputnik Russia/EAST NEWS Protest przeciwko budowie cerkwi na skwerze przy Teatrze Dramatycznym.

Kilka tygodni temu Jekaterynburg obchodził 151. urodziny Mikołaja II. Doroczną uroczystość na cześć ostatniego cara Rosji, którego w 2000 r. wpisano w poczet prawosławnych świętych, rozpoczęło nabożeństwo w cerkwi na Krwi. To zbudowana na początku XXI w. potężna, wielokopułowa świątynia. Wzniesiona na miejscu zburzonego domu kupca Ipatiewa, gdzie zamordowano carską rodzinę.

Po liturgii metropolita jekaterynburski Cyryl osobiście poświęcił zaparkowane u stóp świątyni pojazdy jednośladowe. Te niedługo później ruszyły w „drogę krzyżową motocykli”. Urodziny monarchy zakończył Imperatorski Bal dla najlepszych absolwentów miejscowych szkół średnich. Gości witali – na tle ogromnego portretu tragicznie zmarłego cara – metropolita Cyryl i gubernator obwodu Jewgienij Kujwaszew. Obaj musieli robić dobrą minę do złej gry.

Jekaterynburg 1905

Wszystkie te imperatorskie pląsy, jarmarki, koncerty i długie modlitwy odbywały się bowiem na tle ostrego społecznego kryzysu. W maju w centrum Jekaterynburga trwały protesty, policja zatrzymała dziesiątki osób, kilkanaście odniosło obrażenia. Demonstranci sprzeciwiali się budowie nowej cerkwi na miejscu lubianego przez mieszkańców miasta skweru przy Teatrze Dramatycznym. Gdy obywatelski ferment przybrał na sile, zareagowała Moskwa. Władimir Putin zasugerował, że protestujący przeciwko budowie kościoła są „bezbożnikami”. Mimo to zaproponował kompromis: niech o budowie zdecydują mieszkańcy.

Okazało się jednak, że obie strony konfliktu inaczej interpretują prezydencką propozycję. Aktywiści domagają się referendum w sprawie skweru. Miejscowe władze nie chcą dziś o tym słyszeć. „Referendum? A po co pieniądze tracić?”– kręcił przecząco głową Ilja Zacharow, przewodniczący jekaterynburskiej Komisji Wyborczej. Deputowany miejskiej dumy Andriej Kolesnikow wyraził się jeszcze dosadniej: „A z jakiej racji my ich mamy pytać? Kościołów nigdy za wiele. Cerkiew chroni ludzi przed zezwierzęceniem. Żadnych referendów!”. Ale władze wyraźnie przestraszyły się majowych protestów, budowy raczej nie będzie.

Sytuacja w mieście nadal jest jednak napięta. W lipcu pojawiły się fałszywe ogłoszenia wzywające na płatny protest w obronie skweru. Wynagrodzenie „w zależności od odgrywanej podczas mityngu roli od 1200 rubli (ok. 70 zł)”.

Kompromisowa propozycja Putina dla Jekaterynburga jest porównywana do Październikowego Manifestu Mikołaja II z 1905 r. Car ugiął się wtedy pod presją ulicznych protestów. Zapowiedział przyznanie ludności praw obywatelskich i demokratyzację życia publicznego. Wszystko, by zatrzymać rosnącą falę buntu. Wydawało się, że gest monarchy przywróci spokój, także na Uralu.

„I kiedy studenci wyszli na ulice Jekaterynburga, by cieszyć się carską odezwą, miała miejsce prowokacja. Policjanci zapędzili demonstrantów na plac, gdzie czekali bandyci. Zaczęło się bicie. Organizatorem tej prowokacji był brat miejscowego prokuratora” – mówił jednej z rosyjskich agencji informacyjnych Jewgienij Burdienkow z Muzeum Historii Jekaterynburga. W odpowiedzi w mieście wybuchły uliczne walki. Rewolucja 1905–07 rozpoczęła się na dobre. „Obecny protest zaczyna przypominać scenariusz z 1905 r.” – zauważa badacz.

To daleko idąca historyczna analogia. Jedno jest jednak pewne: spontaniczna obrona skweru, która tak zaskoczyła rosyjskie władze, jest wynikiem od dawna zbierającego się społecznego gniewu. W maju poszło o ochronę zieleni, ale problem jest dużo poważniejszy. Chodzi o reprezentację, a właściwie całkowity jej brak. „Po co mamy ich pytać?” – to credo rosyjskich władz wszystkich szczebli. Idący z góry przykład autorytarnego sprawowania władzy szybko podchwycili politycy i urzędnicy na niższych stanowiskach.

Ostatni mer

Do ubiegłego roku Jekaterynburg był miastem nietypowym: przez pięć lat rządził nim Jewgienij Rojzman, zwany jedynym opozycyjnym merem w Rosji. Po wygranych wyborach w 2013 r., zamiast zdjęcia Putina, powiesił w gabinecie portret Josifa Brodskiego. Rojzman też jest poetą. Jednak popularność przyniosła mu walka z narkotykami, a nie wiersze. W końcu lat 90. założył organizację „Miasto bez narkotyków”, która pomagała policji walczyć z miejscowymi dilerami. Jej działania popierała nawet miejscowa Cerkiew.

Rojzman nigdy nie stronił od polityki. Był nawet deputowanym do Dumy z ramienia Sprawiedliwej Rosji, kremlowskiego sparingpartnera rządzącej Jednej Rosji. Okazał się jednak zbyt niezależny, by utrzymać się w parlamentarnej ławie. Przy okazji następnych wyborów skreślono go z listy kandydatów. W 2012 r. Rojzman został członkiem Platformy Obywatelskiej, partii założonej przez Michaiła Prochorowa, miliardera i opozycjonistę w wersji light. Rok później wystartował w wyborach na mera Jekaterynburga.

Mer Jekaterynburga opowiadał się w obronie aresztowanych w Moskwie antykremlowskich demonstrantów oraz przeciwko cenzurze w mediach. Wiosną 2014 r. wyszedł nawet na ulice swojego miasta w proteście przeciwko aneksji Krymu. Operacja #krymnasz wywindowała uczucia patriotyczne wśród Rosjan do stanu gorączki. Niewielu udało się wtedy zachować trzeźwość ocen. Mimo to mer zamiast stracić, zyskał nowych zwolenników. Po początkowym szoku Kreml zaczął szukać haka na Rojzmana. Latem 2014 r. zapukał do niego Komitet Śledczy z zupełnie sfabrykowanymi zarzutami.

Szachowany przez administrację mer niewiele mógł zdziałać. Większość jego pełnomocnictw przejął zarządca komisaryczny. Wiosną 2018 r., kilka miesięcy przed końcem pierwszej kadencji Rojzmana, Kreml rozwiązał problem z brutalną prostotą: zlikwidował bezpośrednie wybory mera. Mieli go odtąd naznaczać deputowani miejskiej Dumy. Rojzman podał się do dymisji. – Jeszcze jeden mościk między społeczeństwem a lokalną władzą został zerwany – ubolewa docent Daria Tomilcewa, filozofka z Uralskiego Uniwersytetu Federalnego imienia Borysa Jelcyna.

Na czele miasta stanął dotychczasowy wicegubernator Aleksander Wysokinski, protegowany gubernatora Kujwaszewa. „Nuda i błoto” – tak miejscowi określają obu polityków. Kujwaszew jest w regionie skrajnie niepopularny. To typowy spadochroniarz zrzucony przez Kreml na obcy sobie teren. Przez siedem lat nie zdołał zadomowić się na Uralu. Wciąż uważany jest za człowieka przedstawiającego interesy Moskwy.

Mimo zastrzeżeń i licznych ograniczeń Rojzman był bezsprzecznie liderem z krwi i kości, który nie bał się wyrażać swojego zdania, nawet jeśli – jak w przypadku Krymu wiosną 2014 r. – szło w kontrze do odczuć ogółu. Jego konkurenci to, jak się mówi w mieście – „produkt politycznopodobny”. Gdyby nie poparcie Moskwy, nie mieliby najmniejszych szans na zajmowane stanowiska. „Ci ludzie nie są w stanie podjąć żadnej samodzielnej decyzji. Czekają, co powie Moskwa – były już mer celnie komentował ostatni kryzys w radiu Echo Moskwy. – Nasza samorządność została całkowicie zaduszona”.

„Produkty politycznopodobne” byłyby w Jekaterynburgu łatwiejsze do przełknięcia, gdyby nie tutejsza historia. Stolica Uralu miała szczęście do charyzmatycznych liderów. Po upadku ZSRR pierwszym gubernatorem został Eduard Rossel, były działacz komunistyczny, który sprawował rządy twardą ręką i dorobił się opinii dobrego gospodarza. Na początku lat 90. domagał się od Moskwy zgody, by jego obwód oraz sąsiednie terytoria mogły utworzyć Uralską Republikę.

„Nie potrzeba nam niepodległości – uspokajał kremlowską centralę. – Za to potrzebujemy ekonomicznej i prawnej samodzielności”. Jego pomysł poparli mieszkańcy regionu. W 1993 r. w referendum za republiką oddano aż 84,3 proc. głosów. Ostatecznie władze centralne nie zgodziły się na utworzenie nowej republiki, ale pamięć o niej jest w Jekaterynburgu żywa do dziś. „Moskwa to gówno”, „Putin to złodziej” – napisano sprejem na pomniku Lenina na centralnym placu miasta przy okazji walki o zachowanie skweru.

Centrum Jelcyna

Najbardziej znanym politykiem Jekaterynburga jest oczywiście Borys Jelcyn. Pierwszy prezydent Rosji tu zaczynał swoją polityczną karierę. W 2015 r. w Jekaterynburgu powstało Prezydenckie Centrum Borysa Jelcyna, najnowocześniejszy kompleks kulturalny w mieście. – To przede wszystkim komfortowa, wielofunkcyjna, pięknie położona przestrzeń miejska – podkreśla pracująca tam Marina Sokołowska. – Ważna i przyjazna dla mieszkańców naszego miasta.

Sokołowska podkreśla, że każdy znajdzie tu coś dla siebie: są sale koncertowe, sale wykładowe, teatralna platforma, najlepiej zaopatrzona księgarnia w mieście, klimatyczne kawiarnie, a nawet klub fitness. Najważniejszą atrakcją jest jednak muzeum Borysa Jelcyna. – Jesteśmy nowocześni w formie i treści – mówi z dumą Sokołowska.

– Przedstawiono tam historię państwa, a przede wszystkim rządów Jelcyna – opowiada Daria Tomilcewa. – Jest jeszcze olbrzymia Sala Wolności, gdzie można uwiecznić parę swoich słów na temat „co dla mnie oznacza wolność” i „moje wspomnienia z epoki Jelcyna”. Przekaz jest dość jednoznaczny: to Jelcyn dał nam wolność. Już w puszczanej na wstępie wystawy animacji padają słowa, że Ruś nie zaznała wolności, aż przyszedł Jelcyn.

Miejsce budzi kontrowersje. Nie spodobało się znanemu z konserwatywnych poglądów reżyserowi Nikicie Michałkowowi. „W Jekaterynburgu funkcjonuje centrum, w którym codziennie dochodzi do wyniszczania narodowej świadomości dzieci. Setki dzieci codziennie wystawiane są na działanie tego jadu. To już sprawa bezpieczeństwa narodowego” – perorował filmowiec z mównicy rosyjskiego parlamentu w 2016 r.

Ostatnio Centrum znów jest na językach. Prokremlowscy publicyści proponują, by budowę cerkwi przenieść ze skweru na miejsce Centrum. Najpierw oczywiście trzeba byłoby je zburzyć. – Tak mówią ludzie, którzy nigdy u nas nie byli. Mieszkańcy Jekaterynburga bardzo sobie cenią tę przestrzeń. Opowiadamy o sprawach, których osobiście doświadczyli, o historii, która działa się na ich oczach – zapewnia Sokołowska.

Nowa wielka smuta

Lata 90. to dla wielu Rosjan traumatyczny czas. Ludzie przez lata nie chcieli o nich rozmawiać ani nawet myśleć, chowali swoje wspomnienia głęboko. Taka postawa ułatwiała jednoznaczność oceny. Pierwsza dekada wolnej Rosji w społecznym odbiorze stała się czarną dziurą, współczesną smutą, „czasem do bicia”, na który można zwalić wszystkie życiowe niepowodzenia.

I tu nagle, w zbuntowanym mieście na Uralu, pojawiła się przestrzeń, która pozwala wrócić do dramatycznej przeszłości. Wydobywa na światło dzienne wypychane ze świadomości wspomnienia. Pozwala tym samym jeszcze raz im się przyjrzeć. Zazwyczaj okazuje się wtedy, że nie są one wcale jednoznacznie czarne. Jekaterynburskie muzeum zbiera takie osobiste historie „o małych i dużych zwycięstwach”. A tych jest wcale niemało. Miasto udowadnia, że o latach 90. można mówić inaczej.

Lecz tu pojawia się kolejny problem: polityka historyczna państwa. Współczesna Rosja próbuje swoją skomplikowaną historię wpisać w spójną całość. Jest to karkołomne zadanie łączenia sprzecznych ideologii i śmiertelnych wrogów (np. Mikołaja II i Lenina). Każdego maja uczniowie rosyjskich szkół najpierw przebierają się za czerwonoarmistów z okazji kolejnej rocznicy wielkiego zwycięstwa nad faszyzmem, by 10 dni później pląsać w mundurach carskich kadetów na Imperatorskim Balu. Nikt nie widzi w tym sprzeczności. Wspólnym mianownikiem jest bowiem Imperium (rosyjskie czy radzieckie to już sprawa drugorzędna).

Jelcyna do wspólnej historii włączyć trudno, bo pierwszy prezydent Federacji Rosyjskiej de facto rozmontował Imperium. Dlatego w epoce Putina lata 90. chętnie przedstawia się jako XX-wieczną wielką smutę. Przez lata ta wersja historii była akceptowana przez Rosjan. Jednak w czasach kryzysu i politycznego zastoju tętniące pluralizmem lata 90. mogą się okazać nęcącą alternatywą. Zwłaszcza dla młodych. Nie bez kozery większość uczestników obrony jekaterynburskiego skweru w Centrum Jelcyna czuje się jak u siebie w domu.

KATARZYNA KWIATKOWSKA-MOSKALEWICZ Z JEKATERYNBURGA

Polityka 28.2019 (3218) z dnia 09.07.2019; Świat; s. 52
Oryginalny tytuł tekstu: "Ostatni bastion"
Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Świat

Jak bardzo mamy się bać Trumpa? Mówi „Polityce” guru konserwatywnej publicystyki w USA

„Trump wątpi w dalszy sens istnienia NATO, najbardziej udanej organizacji bezpieczeństwa zbiorowego w historii świata, i sceptycznie odnosi się do handlu międzynarodowego. Problem polega na tym, że nic nie wie na ten temat” – mówi „Polityce” George Will, guru amerykańskiej publicystyki konserwatywnej.

Tomasz Zalewski
02.07.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną